Dzień Kobiet już za nami, ale nie zaszkodzi świętować go nieco dłużej – mówią pracownicy Muzeum Regionalnego. Poza Bożeną Barańską, w gronie „Wolinianek” znalazły się jeszcze dwie Panie. Przypomnijmy jeszcze raz te dwie wyjątkowe postacie. W dwóch aktach.

Wanda Peplińska to Wolinianka z wyboru. Urodziła się w Bystrzycy Kłodzkiej. Kiedy miała pół roku jej rodzice, skuszeni wyspiarskim życiem, przyjechali do Wolina. Ona jednak nie została tu na długo. Ukończyła szkołę w Wolinie, szkołę gastronomiczną w Świnoujściu i Technikum Gastronomiczne w Szczecinie. Jako młoda dziewczyna postanowiła wrócić w rodzinne strony. Trwało to 4 lata. W tym czasie odwiedzała Wolin podczas krótkich urlopów, by pewnego razu poczuć, że to właśnie tu jest jej miejsce. Zamieszkała w Szczecinie, gdzie znalazła pracę i po pewnym czasie, już jako młoda mężatka, wróciła na stałe do Wolina.

Co jakiś czas usłyszymy jak ktoś mówi o niej: „Wolińska Magda Gessler” i choć ona sama tytuł ten słyszy rzadko to z całą pewnością można stwierdzić, że jest on całkowicie zasłużony. Talent i pasję do gotowania odziedziczyła po matce. W kuchni potrafi improwizować, ale co najważniejsze gotuje zawsze od serca. O swoich daniach może opowiadać bez ustanku i ze szczegółami. „Całe życie chciałam coś prowadzić, mieć coś swojego.” – to zawsze był cel pani Wandy. Jak czuła tak robiła i wkrótce w planach pojawiła się pierwsza inicjatywa – Plackarnia. Początkowo planowała otworzyć ją w Międzyzdrojach lub w Świnoujściu, ale za sprawą męża Pani Wandy padło ostatecznie na Wolin. Własnymi siłami postawili budynek, który pomieścił całą inicjatywę. Mogliśmy tam się napić i najeść do woli. Knajpa prosperowała świetnie. Niestety, jak wspomniała nasza rozmówczyni „na skutek lokalnej, politycznej rozgrywki została zamknięta – praktycznie z dnia na dzień”. Nie skończył się jednak apetyt Pani Wandy na prowadzenie własnego biznesu. Następną inicjatywą był warzywniak i sklep spożywczy, które po czasie przekształcono w drogerię i małą gospodę. W planach była nieustannie wymarzona kawiarenka na rynku. Wszystkie inwestycje poczyniono samodzielnie. Jak sama mówi: „Działkę pod działalność, za takie pieniądze, mogłam kupić na Manhattanie, ale uparłam się na Wolin”.

Ta niezaprzeczalna miłość do Wolina zaowocowała wyjątkową inicjatywą. To właśnie u Pani Wandy spotykali się późniejsi założyciele „wolińskiej osady”. Wszyscy wspólnie zastanawiali się jak to zrobić by na wyspie powstało Centrum Słowian i Wikingów. Godziny rozmów i planowania przyniosły skutek – Wolin miał swój „skansen”. Pani Wanda zainspirowana przez dra Błażeja Stanisławskiego (z Pracowni Archeologicznej w Wolinie IAE PAN) otworzyła na wyspie karczmę o wdzięcznej (choć nadanej dużo później) nazwie – Wandołek. Miejsce to przez kilka dni w roku funkcjonowało i było żywo tętniącym sercem całej wyspy i festiwalu. Klimat kuchni jaki udało się stworzyć miał trafić przez żołądek do serca – wszystko po to by przybliżyć mieszkańcom i turystom atmosferę wczesnośredniowiecznej kuchni, a przez to i życia. Wszystko zaplanowane w najmniejszych szczegółach: nazwy potraw, stroje, menu i cały kuchenny anturaż: gliniane naczynia, drewniane sztućce czy lniane serwety. Do zjedzenia dania tradycyjne, domowe we wczesnośredniowiecznym wydaniu. Wszystko opatrzone finezyjnymi nazwami. Kuchnia najwyższej jakości i świeżości, bo jak mówi sama autorka przedsięwzięcia – „najważniejsze to wszystkich dobrze nakarmić”. Rozmach działania Pani Wandy może inspirować. Planując całe przedsięwzięcie mające na celu przeniesienie swoich gości w czasie, nie ominęła najmniejszego detalu. Najpierw wyobrażała sobie jak mogła wyglądać średniowieczna kiełbasa – po czym dokładnie taką autorską wersję zamawiała w masarni – na każdym etapie pilnując jakości produktów. Klimat, który udało się wytworzyć wokoło Wandołka udzielał się również jej współpracownikom. Najmłodsi członkowie rodziny (najmłodsza członkini załogi miała 6 lat) przybywali by pomagać w tej wspaniałej kilkudniowej wyprawie do przeszłości – wszyscy święcie przekonani o autentyczności tej podróży. Pani Wandzie te kilka dni w roku wystarczyły by swoim gotowaniem wryć się w pamięć ludzi na całym świecie. Zdarzały jej się niezwykłe spotkania np. w poczekalni sanatorium gdzie wspominano ją jako „wrzeszczącą blondynę od wikingów”, lub podczas pobytu w Hiszpanii, w jednej z restauracji gdzie została zdemaskowana przez kelnera jako kucharka wikingów. O przepis na kaszę błagał dr Zbigniew Religa, a wszelkiej maści naukowcy i archeolodzy bez ustanku badali jej kulinarne możliwości. Goście z Wrocławia przyjeżdżali rok po roku z powodu bigosu na golonce. Kuchenne wyzwania nie przerażały jej nigdy, mimo że czasem oznaczały przerobienie pół tony mięsa.

Jak sama mówi: „Jestem kucharzem, mam to we krwi”. Naleśniki, gulasz, placek wikinga – swoje dania opisuje wyczerpująco i żywiołowo. Podobno zdarza jej się to robić nawet przez sen.
Pani Wanda to przedsiębiorczyni i kucharka w jednej osobie. Łączy miłość do gotowania, operatywność i gospodarność. Mimo, że w jej życiu zdarzały się sytuacje trudne to jednak zawsze udawało jej się wyjść z nich obronną ręką. To doświadczenie nauczyło ją, że lokalna solidarność, sąsiedzka serdeczność i uczciwość to klucz do sukcesu w każdej branży.

Pani Wanda przez kilka dni w roku dokonywała niemożliwego – jej karczma karmiła kilkutysięczną armię wikingów, turystów i naukowców, trafiając przez żołądki do serc. Tworzyła niepowtarzalną atmosferę skupioną wokoło wspólnego biesiadowania w średniowiecznym stylu. Tak przez jedenaście lat. Ten krótki i magiczny czas wspomina do dziś z wielkim sentymentem. Nie raz ze łzą w oku. Kulinarne szczyty Pani Wandy nie kończyły się jednak na karczmie. Jest głównodowodzącą kucharką Wolina, która zjawia się wszędzie tam gdzie zjawiają się głodni ludzie. Dożynki, plenery i różnego typu wydarzenia bez jej oprawy kulinarnej stają się ciężkie do przełknięcia. Dziś spotkacie ją w drogerii na rynku. Nie martwcie się jednak. Kiedy trzeba zawsze poratuje porcją wikińskiej zupy.

źródło:
Muzeum Regionalne w Wolinie