Za kilka lat minie pięć wieków od momentu, gdy do hiszpańskiej Sewilli resztkami sił dowlekły się strzępy wyprawy Magellana, która jako pierwsza w historii opłynęła naszą planetę. Tym samym udowodniono teorię o kulistości globu i istnieniu użytecznych nawigacyjnie okołoziemskich dróg morskich. Choć od tego czasu spora ilość żeglarzy, marynarzy i lotników opasała kulę ziemską wszelkimi możliwymi wariantami okrężnych pętli, to dokonanie tego na małym jachcie żaglowym wciąż uchodzi za trudne i z wielu względów skomplikowane przedsięwzięcie. Wyruszając niespełna cztery lata temu z Mariny Kamień Polski w rejs dookoła świata nie miałem pojęcia jak potoczy się los naszej wyprawy i czy w ogóle uda nam się osiągnąć zamierzony cel. Praktycznie bez oszczędności, z żoną w ciąży i na malutkim, czterdziestoletnim jachcie miałem wiele powodów do rozmyślań…
Co prawda szkic trasy istniał już dwa lata przed oddaniem cum, gdy w pełni korzystałem z przywilejów stanu kawalerskiego, ale od początku wiedziałem, że stanowi on tylko ambitny punkt wyjścia i na pewno ulegnie wielokrotnym modyfikacjom. Według pierwotnego planu rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi”, kursy startowy i powrotny wyprawy miały się przeciąć w okolicy Wysp Zielonego Przylądka lub Wysp Kanaryjskich w czerwcu 2018 roku.
Plany planami, a życie napisało przez ostatnie lata więcej modyfikacji pierwotnego scenariusza, niż kiedykolwiek byłbym w stanie sobie wyobrazić! Po pierwsze przygodowy rejs rekreacyjny szybko zmienił się w rodzinny rejs prokreacyjny, a po drugie Sputnik II zamienił się po drodze w Sputnika III, natomiast trasy obu jachtów przebiegły w znacznej części zupełnie nie branymi pod uwagę wariantami oceanicznych szlaków.
Nieoczekiwany obrót spraw doprowadził mimo wszystko do tego, że 27 lutego 2018 roku Sputnik III zacumował dokładnie w tym samym miejscu, gdzie 30 czerwca 2015 roku bujał się przy kei Sputnik II, czyli w maleńkim porciku Symi na greckiej wysepce o tej samej nazwie. Tym samym pętla pierwszego kamieńskiego rejsu dookoła świata została zawiązana!
– Nie mogę uwierzyć, że to już! – Zwierzałem się Tomkowi i Mirkowi, którzy byli moją załogą na tym historycznym etapie wyprawy. – Zaledwie dwa i pół roku temu byłem tu razem z Karoliną, ośmiomiesięcznym synkiem i teściową. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że właśnie w tym miejscu zamknę pętlę na większym jachcie, podczas gdy moja żona będzie w tym czasie oczekiwać drugiego dziecka, to prawdopodobnie bym tego nie kupił. To co wydarzyło się przez ten czas, to chyba jakiś nieprawdopodobny sen!
– A jednak! – Gratulował mi Tomek. – Udało ci się! Teraz już nikt nie wciśnie ci kitu, że Ziemia jest płaska, chociaż ostatnio w naszym kraju pojawiły się siły kwestionujące dokonania Kopernika. Niewykluczone że niedługo zostaniesz uznany za niewygodnego heretyka!
– Wygląda na to, że niczego nie można już być pewnym, na szczęście na swoją obronę mam twarde argumenty w postaci przepłyniętych mil i kroniki wyprawy. To powinno wystarczyć do uratowania mnie przed stosem. – Żartowaliśmy, wznosząc kolejne toasty.
Dla jasności sytuacji podsumowałem na szybko pewne fakty.
Sputnik II wyruszył z Kamienia Pomorskiego 03 maja 2014 roku. Do 30 czerwca 2015 roku zdążyliśmy nakręcić na log ponad 4600 mil i opłynąć całą zachodnią Europę, zapuszczając się aż do Turcji i na grecką wyspę Symi, która stanowiła wtedy najdalej na wschód wysunięty punkt naszej trasy. W tym czasie urodził się Bruno i rejs nabrał typowo rodzinnego charakteru. Z Grecji pożeglowaliśmy Sputnikiem II z powrotem na zachód przez całe Morze Śródziemne i dalej na Kanary. Atlantyk przeskoczyłem solo, w obawie o bezpieczeństwo rocznego synka. Wylądowałem w Le Marin na Martynice, gdzie dołączyła do mnie rodzina. Tam spędziliśmy niezwykły rok, podczas którego ciężko pracowałem, dzięki czemu mogliśmy sprzedać Sputnka II i kupić od zaprzyjaźnionego żeglarza Henia udział w większej i wygodniejszej Aliannie, przechrzczonej od razu na Sputnika III.
Tym jachtem przeprawiliśmy się przez Kanał Panamski, Pacyfik, Morze Arafura i Ocean Indyjski aż do Sri Lanki, gdzie ze względów bezpieczeństwa ponownie wyokrętowałem rodzinę, a zaokrętowałem przyjaciela Leszka. Razem, przez Morze Arabskie, Czerwone, Kanał Sueski i wschodnią część Morza Śródziemnego dotarliśmy aż na grecką wyspę Rodos. Kilka dni potem, 27 lutego 2018 roku z nową załogą domknąłem pętlę na Symi, odnotowując na logu ponad 29800 mil od początku rejsu. Po odjęciu od tego początkowych 4600 mil, przebytych z Kamienia Pomorskiego na Symi, wokółziemska pętla rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” wyniosła około 25200 mil morskich. Od tego momentu rozpoczął się powrót Sputnika III do domu.
Jeszcze kilkanaście dni wcześniej myślałem, że ten magiczny krąg zamknę w towarzystwie Leszka, ale ważne sprawy rodzinne ściągnęły go z jachtu zaledwie 20 mil od Symi. Wcześniej jednak przeżyliśmy razem sporo ciekawych przygód. Te najbardziej emocjonujące dotyczyły oczywiście przelotu ze Sri Lanki do Suezu, podczas którego musieliśmy przemknąć się przez zagrożone piractwem rejony, natomiast podczas naszego późniejszego pobytu w Egipcie, tranzytu Kanału Sueskiego i dalszej żeglugi przez Cypr aż na Rodos też nie mogliśmy narzekać na nudę.
Zupełnie nie wiedzieliśmy czego oczekiwać po naszej wizycie w Egipcie. W ciągu ostatnich kilku lat w tym muzułmańskim kraju dochodziło do tylu zmian i zawirowań, że żadne przewodniki żeglarskie, ani nawet jachtowe fora internetowe nie nadążały z aktualizacją informacji interesujących takich jak my żeglarzy. Co się tyczy zorganizowanej turystyki all inclusive skupionej wokół zamkniętych kurortów i chronionych przez wojsko turystycznych atrakcji nijak się ma do sytuacji oderwanych od przemysłu wczasowego i podróżujących na własną rękę włóczęgów. Nasze osobiste wrażenia z tego kraju okazały się mocno mieszane.
Odprawa zorganizowana w marinie przez wynajętego wcześniej pośrednika poszła niespodziewanie gładko i bezstresowo. W zasadzie polegała ona na wypiciu z agentem kawy w barze mariny i udostępnieniu mu dokumentów jachtu oraz paszportów. Oczywiście wszystkie mądre poradniki ostrzegają przed utratą z oczu, a tym bardziej powierzaniem komukolwiek paszportów, ale spróbujcie trzymać się tego w Egipcie! Ostatecznie zanim zdążyliśmy sklarować jacht po długim przelocie i zatankować wodę, mieliśmy z powrotem nasze paszporty z wklejonymi wizami. W międzyczasie obsługa mariny błyskawicznie przywiozła nam na jacht dwieście litrów taniej ropy, o której ledwie zdążyliśmy napomknąć, a dyżurujący pod bramą dziadek od wszystkiego zorganizował nam torbę całkiem niezłego, egipskiego piwka. Mogliśmy ruszać do miasta.
Najbliższa okolica portu nie zaskoczyła nas niczym szczególnym poza wszechobecnym wojskiem i policją, natomiast Suez i jego przedmieścia to niestety jedno z najbrzydszych miejsc w których kiedykolwiek byłem… Zawalone górami śmieci i zniszczone, przeludnione ulice wyglądają niewiele lepiej niż pokazywane w mediach obrazy wojenne z Syrii. Na każdym kroku widać upadek ekonomiczny Egiptu. A może tutaj nigdy nie było lepiej? Brak mi porównania do sytuacji z przeszłości, ale od osób śledzących sytuację dowiedziałem się, że ostatnie lata nie były dla kraju zbyt szczęśliwe. To przykre, bo przecież bogate zasoby ropy naftowej, lokalizacja Kanału Sueskiego i potencjał turystyczny predysponują Egipt do roli lidera północnej Afryki.
Wśród zdemolowanych i zakurzonych zakamarków Suezu czuliśmy się jednak wyjątkowo bezpiecznie i ani razu nie spotkaliśmy się z wrogością ze strony mieszkańców. Przeciwnie, przy zachowaniu przez nas zdroworozsądkowych zasad ostrożności traktowani byliśmy uczciwie i ze szczerą uprzejmością. Oczywiście wcześniej zasięgnęliśmy języka na temat poziomu lokalnych cen, żeby ułatwić sobie ewentualne negocjacje, zazwyczaj jednak liczono nas jak każdego innego klienta. Takie spontaniczne zapuszczanie się do pozornie nieciekawych, nieodwiedzanych przez turystów miejsc, pozwoliło nam odkryć bogactwo przepysznej i taniej ulicznej kuchni egipskiej. Zajadaliśmy się do woli oryginalnymi baranimi i wołowymi kebabami, falafelami, kiszonymi warzywami wszelkiej maści i dziesiątkami innych przysmaków, których nazw nawet nie staraliśmy się zapamiętać. Tutejsze świeże warzywa i owoce uprawiane na żyznych glebach delty Nilu uważam za jedne z najsmaczniejszych na świecie.
– Ciekawe czy dopadnie nas słynna zemsta faraona? – Zastanawiał się Lechu podczas jednego ulicznych posiłków.
– Gdyby polski sanepid zobaczył w jakich warunkach tu jemy, to prawdopodobnie od razu ewakuowałby nas do szpitala zakaźnego na miesięczną kwarantannę. Ale moim zdaniem nie mamy się czego obawiać. Wszystko tu jest świeże i całe jedzenie schodzi na bieżąco. Wydaje mi się, że problem zemsty faraona dotyczy raczej dużych ośrodków wczasowych, gdzie w przemysłowych kuchniach podają wielokrotnie odgrzewane potrawy, lub jedzenie przygotowane z mrożonek przechowywanych w nieodpowiedniej temperaturze.
Uliczne przysmaki ani razu nam nie zaszkodziły, a po oswojeniu się z najbliższą okolicą nabraliśmy ochoty na dwudniową wyprawę do Kairu. Do wyboru mieliśmy wynajęcie auta, auta z kierowcą, taksówkę, autobus lub pociąg. Wybraliśmy najtańszy i preferowany przez miejscowych środek transportu czyli autobus, który w ciągu dwóch godzin dowiózł nas wygodnie do centrum stolicy. Po drodze mijaliśmy monotonny i szaro-brązowy, pustynny krajobraz.
Wszechobecny pył przysłaniał słońce, a w samym Kairze mieszał się ze smogiem i wgryzał się w drogi oddechowe i oczy. Nie mogliśmy pojąć, jakim cudem mieszkańcy miasta mogą funkcjonować bez masek przeciwpyłowych.
– Szukamy jakiegoś autobusu który jedzie pod piramidy? – Pytał Lechu.
– Nie sądzę, żebyśmy się połapali w tym przytłaczającym ruchu ulicznym. Najlepiej złapmy taksówkę. To i tak jedna z niewielu stolic na świata, w których nas na nią stać.
Po chwili przebijaliśmy się taksówką przez ogromne miejskie korki. Panujący w Kairze jazgot klaksonów przyprawia o ból głowy. Tutejsi kierowcy nie używają świateł ani kierunkowskazów i nie uznają żadnych przepisów drogowych. Cały ruch opiera się na wymuszaniu pierwszeństwa przejazdu i ciągłym trąbieniu na innych kierowców.
– Całe szczęście, że nie skusiliśmy się na wynajęcie auta! – Krzyczałem do Leszka przez ogłuszający hałas. – Nie przetrwalibyśmy tu nawet piętnastu minut!
– To jakiś cyrk! Zwróciłeś uwagę na to, że znaczna cześć samochodów nie ma w ogóle reflektorów? Przejście przeglądu technicznego polega tu chyba tylko na sprawdzeniu klaksonu! Bez niego auto jest niesprawne!
Przy wejściu pod piramidy od razu przyczepił się do nas stary taksówkarz, który starał się namówić nas na oglądanie tych starożytnych budowli z grzbietu konia lub wielbłąda. Postanowiliśmy zapoznać się bliżej z oferowaną atrakcją i po dowiezieniu na miejsce wynegocjowaliśmy rozsądną cenę za przejażdżkę konno po pustyni.
– Nie chcecie wielbłąda? – Dziwił się właściciel interesu. – Mogę dać wam dobrą zniżkę.
– W żadnym wypadku! – Protestowałem. – Na koniach jeździć potrafimy i wiemy czego się po nich spodziewać, a te wielkie śmierdzące bestie nie robią na nas dobrego wrażenia. Perspektywa upadku z trzech metrów na kawałek jakiegoś sfinksa jest dla nas mało atrakcyjna. Zostajemy przy koniach.
Zaraz po osiodłaniu wierzchowców ustawiła się cała kolejka pomocników żądających bakszyszu za potrzymanie wodzy, zawołanie przewodnika, otworzenie otwartej bramki i życzenia udanej wycieczki. Wszystkich interesantów możliwie uprzejmie i cierpliwie odsyłaliśmy do właściciela biznesu, z którym negocjowaliśmy kompleksową cenę za usługę. Po zatoczeniu kilkukilometrowej pętli wokół piramid cieszyliśmy się, że nie zdecydowaliśmy się obchodzić ich na piechotę. Ten starożytny cud świata jest gigantyczny i zrobił na nas oczekiwane wrażenie, ale cała tandetna i hałaśliwa otoczka, którą Egipcjanie stworzyli wokół monumentu potrafi wywołać niesmak u gości, pragnących w spokoju kontemplować dokonania wymarłej cywilizacji. Oczywiście na koniec przejażdżki nasz opłacony z góry przewodnik również zażądał bakszyszu i wydawał się wielce obrażony, po otrzymaniu ledwie symbolicznego napiwku. Jego również odesłaliśmy do szefa, który nie omieszkał w imieniu swojego pracownika upomnieć się o więcej.
– Mój pracownik nie jest zadowolony! Czemu nie daliście mu więcej pieniędzy?
– Czy my wyglądamy jak chodzące bankomaty? – Zapytałem. – Ustalałem z panem kompleksową cenę za usługę i zupełnie mnie nie interesuje jak rozlicza się pan ze swoimi ludźmi. Ja płacę panu, a pan płaci swoim pracownikom. Gwarantuję, że tak to się odbywa na całym świecie i proponuję wprowadzić nowe standardy.
Z lekkim niesmakiem wsiedliśmy do taksówki, która zawiozła nas do „wliczonego w cenę” muzeum papirusów. Już za progiem zorientowałem się, że coś jest nie tak.
– Lechu, to nie jest żadne muzeum tylko tandetny sklep z pamiątkami. Nie ma tu ani jednego zabytkowego obiektu. Wszystko co tu mają to kiczowaty sitodruk wykonany na kawałku przemysłowego papirusu. Spadajmy stąd…
Nasz kierowca popijający podaną mu herbatę zaczął się wyraźnie denerwować widząc, że tym razem nie trafił na kolejnych frajerów.
– Macie panowie wielkie szczęście! – Przejął inicjatywę sprzedawca pamiątek. – Specjalnie dla was na każdy papirus proponuję 50% zniżki!
– Dziękujemy bardzo, ale właśnie wychodzimy i nie zamierzamy niczego kupować. Nawet, gdyby obniżył pan cenę o kolejne 50%. – Oświadczyłem.
– W takim razie jaką cenę pan proponuje? Na pewno dojdziemy do porozumienia.
– Nie proponuję żadnej. Nie potrzebuję papirusowych obrazków nawet gdyby były za darmo.
– Ale przecież to wspaniałe egipskie dzieła sztuki! Może je pan sobie powiesić w domu na ścianie.
– Nie mam ściany na której mógłbym to powiesić. Mieszkam na jachcie i nie będę go tapetował papirusami. Proszę już sobie odpuścić. Nie jestem zainteresowany.
– A czyta pan książki na tym jachcie?
– Tak, czytam.
– No to mam dla pana wspaniałą papirusową zakładkę do książek!
Prawie wybuchnąłem śmiechem. – Jako zakładek używam paragonów z bankomatu czy czegokolwiek co wpadnie mi w ręce. Skończmy już te negocjacje!
– A czy w ogóle podoba się panu w Egipcie?
– Macie bardzo dobre jedzenie… – odpowiedziałem wymijająco.
– W takim razie powinien pan wspierać egipską ekonomię, kupując nasze papirusowe wyroby! – Nie poddawał się sprzedawca.
– Proszę mi wierzyć, że wydałem w Egipcie już wystarczająco dużo pieniędzy by zasłużyć na honorowe obywatelstwo. Dziękuję bardzo i żegnam!
W drodze do wyjścia zauważyłem, że w międzyczasie Lechu stał się szczęśliwym posiadaczem papirusowego kalendarza. Gra sprzedawców w dwa ognie okazała się przynajmniej częściowo skuteczna.
Nasz taksówkarz nie był jednak zadowolony. Prawdopodobnie nic nie wyszło z jego oczekiwanych prowizji od wielbłądów i papirusów. Kiedy poprosiliśmy go o zawiezienie nas do upatrzonego wcześniej niedrogiego hotelu w centrum miasta zażądał za usługę absurdalnej kwoty. Natychmiast wysiedliśmy z auta i zapłaciliśmy kierowcy uczciwą stawkę za dotychczasową podwózkę. Skończyło się na małej awanturze i krótkiej przechadzce w poszukiwaniu kolejnej taryfy.
Po spokojnej nocy w starym kolonialnym pensjonacie Roma, w którym do kompletnego wystroju brakowało tylko woskowej figury Hemingwaya palącego cygaro w wielkim bujanym fotelu, byliśmy gotowi na kairską dogrywkę. W Muzeum Egiptu pojawiliśmy się rano jako pierwsi zwiedzający, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że by przejrzeć jego zbiory potrzebowalibyśmy dwóch, a najlepiej trzech pełnych dni.
Kolekcja obejmująca niezwykłe eksponaty z ostatnich kilku tysięcy lat przyprawia o zawrót głowy. Gdzie indziej można znaleźć się w jednym pomieszczeniu z kilkunastoma zmumifikowanymi władcami trzęsącymi ówczesnym światem i zajrzeć im prosto w zęby?
Godzinami można się też wpatrywać w kunsztownie wykonane skarby znalezione w grobowcu Tutenchamona, będące niedoścignionymi wzorami sztuki złotniczej, ale termin naszego tranzytu Kanału Sueskiego przypadał na kolejny dzień więc nie pozostawało nam nic innego jak pożegnać Kair i wracać na jacht.
Dla typowego jachtu żaglowego z silnikiem pozwalającym na rozwijanie prędkości około pięciu węzłów, przeprawa przez Kanał Sueski to przedsięwzięcie zajmujące dwa dni z noclegiem na jeziorze Ismailia. Tranzyt rozpoczyna się w Suezie około dziesiątej rano, od przyjęcia na pokład pilota. Dopiero gdy cały konwój statków zmierzających na południe wypłynie z Kanału na wody Zatoki Sueskiej, jacht ma prawo rozpocząć podróż na północ.
Nasz pilot wyraźnie spieszył się do domu na kolację, bo był niezwykle rozczarowany niewielką prędkością rozwijaną przez Sputnika III.
– To bardzo wolny jacht. Będziemy tak płynąć aż do nocy… – Skarżył się niedługo po starcie.
– Nie da się ukryć, że to nie motorówka. – Żartowałem. – Na szczęście może pan liczyć na nieograniczoną ilość gorącej herbaty i dobre jedzenie. Jakoś to przeżyjemy.
Dzień mijał leniwie w rytmie kolejnych modłów odprawianych przez pilota na pokładzie jachtu. Po południu zaczęły nas mijać ogromne statki z drugiego konwoju, przy których wyglądaliśmy jak dziecięca zabawka. Gdy późnym wieczorem dotarliśmy do Mariny Ismailia, nasz dodatkowy członek załogi nie bardzo spieszył się z opuszczeniem jachtu. Od razu zorientowałem się, chodzi o bakszysz. Podarowałem mu w ramach prezentu dwa słoiki sosu do makaronu, który tak bardzo chwalił i oznajmiłem, że na tym koniec. Żadnej gotówki wręczać nie planowałem i nawet nie miałem przy sobie, bo zbędne egipskie funty wydaliśmy z Leszkiem na zakupy, a euro planowałem wypłacić z bankomatu dopiero w Europie.
– No ale nie masz dla mnie żadnych pieniędzy? – Bezczelnie upominał się pilot.
– Oczywiście, że nie mam. Za usługę obejmującą pana pracę zapłaciłem zarządowi Kanału i uważam sprawę za załatwioną. Z ewentualnymi reklamacjami lub wnioskami o podwyżkę proszę zwracać się do pracodawcy.
Zaskoczony pilot nie dawał za wygraną. – No ale może jednak znajdziesz coś? Może chociaż jakąś czapkę?
– Przecież jest pan pilotem, poważnym człowiekiem, niech pan nie przynosi wstydu sobie i swoim kolegom… – Sytuacja robiła się żenująca.
Dla skrócenia wspólnych mąk Lechu wyciągnął z bakisty jachtową czapeczkę Ocean View otrzymaną od syna i wręczył ją niepocieszonemu Egipcjaninowi, który ostatecznie oddalił się, pozostawiając niesmak.
Jeszcze przed snem napisałem do wspólnika Henia wiadomość, w której chwaliłem się sprawną przeprawą przez połowę Kanału. Heniu pogratulował rezultatów i zażartował, że skoro nie daliśmy bakszyszu, to pewnie jutro okaże się, że przez Kanał płyną akurat amerykańskie okręty wojenne i nigdzie dalej nie popłyniemy.
Rano nie mogliśmy doszukać się kolejnego pilota, który miał do nas dołączyć już o świcie. Do godziny dziewiątej niczego nie udało mi się ustalić, następnie dostałem z zarządu Kanału informację, że amerykański okręt wojenny właśnie tego dnia przeprawia się przez Kanał i wszelki ruch małych łodzi został ze względów bezpieczeństwa wstrzymany!
Obawiałem się, że utknęliśmy tam na dłużej, na szczęście następnego ranka odebraliśmy z kei brodatego, rozmodlonego przewodnika, który przeprowadził nas przez pozostałą część Kanału. Chcąc uniknąć nieprzyjemnej sytuacji jaka miała miejsce z poprzednim pilotem Lechu postanowił z własnej inicjatywy wręczyć brodaczowi z góry drobny datek.
– To chyba nie jest dobry pomysł Lechu… Obawiam się, że jak już zobaczył kasę, to będzie chciał jeszcze więcej. – Skomentowałem.
Niedługo potem pilot zaczął dopytywać się o kolejne datki, a następnie wykonał kilka rozmów telefonicznych, z których oczywiście niczego nie mogliśmy zrozumieć. Po chwili odebrał kolejne połączenie i wręczył mi swój telefon.
– Dzień dobry, tu bosman z mariny Ismailia. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego nie zostawiliście dla mnie żadnych pieniędzy, a obdarowujecie pilota? Ile pieniędzy mu daliście? Czy jest w tym też część dla mnie?
Odmówiłem kontynuowania tej rozmowy i przekazałem telefon Lechowi, który ostatecznie spławił upierdliwego naciągacza. Kto mógł przewidzieć, że durny pilot pochwali się przed całym światem jałmużną wyciągniętą od niewiernych frajerów?
Pilota idioty pozbyliśmy się z jachtu zaraz po obiedzie i ostatecznie opuściliśmy Kanał Sueski. Przed nami rozpościerały się szerokie wody Morza Śródziemnego!
W miarę dobry wiatr zaniósł nas sprawnie prosto na Cypr i tym samym wróciliśmy na terytorium Unii Europejskiej.
Pierwsze śniadanie na Cyprze zjedliśmy w cukierni nieopodal klimatycznego porciku w Paphos.
– Pyszna kawa i baklawa, a obok market pełen wszelkich smakołyków, których już dawno nie jadłem! Nawet nie wiesz Lechu jak się cieszę, że wróciłem do Europy! – Ekscytowałem się jak dziecko.
– Ja tam wcale nie narzekałem na ostre i tanie jedzenie z Sri Lanki i egipskie kebaby. Tutaj już kończy się strefa obiadów za jednego dolca.
– Mi też niedługo będzie brakowało tych wszystkich egzotycznych smaków Pacyfiku, Azji i Afryki, ale teraz potrzebuję nacieszyć się trochę dobrodziejstwami europejskiej kultury. Nie mam na myśli tylko tego doskonałego śródziemnomorskiego jedzenia, ale również muzykę, architekturę i historię. Dobrze być znowu w kulturze w której się człowiek wychował, wykształcił i którą rozumie. Pierwszy raz jestem na Cyprze ale od razu czuję się tu jak na swoim podwórku. Dla mnie jest to powrót do korzeni naszej wspólnej, europejskiej kultury.
Po śniadaniu odwiedziliśmy znajdujący się dwie ulice dalej park historyczny, w którym znaleźliśmy między innymi wspaniałe mozaiki, wykonane między III a V wiekiem naszej ery i odrestaurowane przez misję archeologiczną z Uniwersytetu Warszawskiego.
– Wygląda na to, że ekipa z Warszawy też czuła się tu jak na własnym podwórku. W każdym razie trzeba przyznać, że wykonała kawał dobrej roboty dla zachowania wspólnego dziedzictwa.
Pochyleni nad arcydziełami próbowaliśmy odczytywać mitologiczne sceny ułożone wprawną ręką z setek tysięcy maleńkich, kolorowych kafelków.
Starożytne Paphos było kiedyś głównym portem Cypru, położonym strategicznie na szlaku handlowym pomiędzy Grecją a Egiptem. Do dziś zachowały się ruiny falochronu, wyznaczającego granice sporego jak na owe czasy portu. W samym mieście trudno nie potknąć się o ślady dawnej cywilizacji. Amfiteatry, katakumby, fortece, kamieniołomy, ruiny pałaców, willi i budynków użyteczności publicznej stanowią stałe elementy tutejszego krajobrazu i główną atrakcję turystyczną miasta.
Początkowo zakładałem, że po dotarciu na Morze Śródziemne będę w stanie prowadzić w miarę szybką żeglugę na zachód, która pozwoli mi wrócić do Polski już na przełomie kwietnia i maja. Bieżąca analiza panujących tu w lutym i marcu warunków kazała mi jednak przemyśleć przyjętą wcześniej koncepcję. Tutejsze przedwiośnie niesie bowiem ze sobą zupełnie nieprzewidywalne warunki atmosferyczne. W ciągu jednego dnia pogoda może zmienić się z letniej na zimową. Przekonaliśmy się o tym z Leszkiem w drodze z Cypru na najdalej na wschód wysuniętą grecką wysepkę Kastellorizon. Po początkowo spokojnej żegludze zostaliśmy dogonieni przez burzowy front, który zasypał nas gradem wielkości gołębich jaj. W pewnym momencie w kokpicie nagromadziło się aż kilkanaście centymetrów lodowego gruzu. Stado małych ptaków, które próbowało ratować się lądowaniem na naszym jachcie zostało zbombardowane przez sypiący się z nieba lód i strącone do morza… Pierwszy raz od opuszczenia huraganowych wód Oceanu Indyjskiego musiałem uciec się do sztormowania pod małym fokiem.
Następnego wieczora w strugach ulewnego deszczu zakotwiczyliśmy w bezpiecznej zatoce na Kastellorizon, by już o poranku pławić się w promieniach ciepłego, wiosennego słońca. Taka zwariowana pogoda nie wróżyła szybkiej i bezpiecznej drogi na zachód. Każdy mały przeskok należało cierpliwie wyczekać i zaplanować, by nie narażać na zniszczenie zmęczonych długą żeglugą żagli i nie męczyć załogi.
– Byle na Rodos! – Zachęcałem Leszka, którego rodzinne sprawy zaczęły coraz silniej ciągnąć do domu. – To już niedaleko. Stamtąd będziesz mógł sprawnie polecieć do Polski, a ja będę miał jak na dłoni całą Grecję i możliwość dokonywania małych i bezpiecznych przeskoków.
Zgodnie z nową taktyką spędziliśmy na Kastellorizon kilka pięknych dni w oczekiwaniu na idealne okienko pogodowe. Okazało się, że przy okazji trafiliśmy na lokalne obchody karnawału. Malutkie miasteczko zaroiło się od przebierańców. Przedziwne kostiumy zakładali na siebie i dorośli i dzieci. W pewnej chwili zostaliśmy zaproszeni do jednego z domków znajdujących się bezpośrednio przy nabrzeżu. Wystarczyła krótka wymiana spojrzeń z siedzącym w środku wesołym starszym panem, by natychmiast rozpoczęła się spontaniczna, polsko-grecka impreza karnawałowa. Zostaliśmy udekorowani idiotycznymi kolorowymi kapelusikami i poczęstowani mocną raki domowej roboty. Po raz kolejny okazało się, że temperamenty Polaków i Greków nie różnią się zbytnio.
– To nie był zwykły grecki dziadek… to cholerny Dionizos we własnej osobie! – Żartowałem następnego ranka, walcząc z lekkim szumem w głowie.
Do Rodos dotarliśmy bez żadnych przeszkód. Zacumowaliśmy w marinie Mandraki dokładnie w miejscu, gdzie zgodnie przekazami stał gigantyczny posąg rodyjskiego Kolosa wzniesiony w 280 roku przed naszą erą. Pozostał po nim co najwyżej fragment podstawy, na którym wybudowano późniejszy fort.
W całym mieście zachowało się niewiele starożytnych ruin, bowiem cała jego struktura została w późniejszym czasie zdominowana przez bizantyjskie i średniowieczne zamczysko, będące główną bazą krzyżowców, kontrolujących szlaki handlowe w tym rejonie Morza Śródziemnego.
Mimo późniejszej tureckiej okupacji, średniowieczne budowle zachowały się w zadziwiająco dobrym stanie i dzisiaj są magnesem na turystów z całego świata. Mieliśmy szczęście znaleźć się tu poza sezonem, dzięki czemu nic nie zakłócało naszych leniwych spacerów po starych rycerskich uliczkach pełnych tłustych greckich kotów.
Na Rodos musiałem rozstać się z Leszkiem, który towarzyszył mi od Sri Lanki i który okazał się świetnym kompanem do długiej i wymagającej żeglugi. Rzadko się zdarza, by dwóch facetów zamkniętych na tak małej powierzchni wytrzymało ze sobą bezkonfliktowo przez prawie trzy miesiące. Nam udało się przeżyć razem wiele trudnych i emocjonujących przygód i rozstać się w przyjaźni.
Na miejsce Leszka przylecieli Tomek i Mirek. Tomek żeglował ze mną na Sputniku II i III po Bałtyku, Morzu Śródziemnym i na Karaibach, natomiast Mirek był całkowitą niespodzianką z facebookowego ogłoszenia. Okazało się, że wszyscy trzej nadajemy na podobnych falach i szybko stworzyliśmy sprawną i wesołą załogę.
Po kilku dniach na Rodos wyruszyliśmy w ramach rozgrzewki na sąsiednią wysepkę Symi, by ostatecznie domknąć pętlę rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi”.
Były to dla mnie bardzo ważne i emocjonujące chwile. Z niedowierzaniem patrzyłem jak dziób Sputnika III pruje wodę ku miejscu, gdzie swój ulotny ślad na morzu dwa i pół roku temu pozostawił Sputnik II. Gdzieś na wysokości przylądka Kutsumpa, zaledwie kilkaset metrów na wschód od brzegów Symi, oba ślady połączyły się i tym samym zrealizowałem swoje wielkie marzenie opłynięciu jachtem naszej planety.
W pustym porciku Symi wznieśliśmy wraz z załogą kilka toastów i wykonaliśmy pamiątkowe zdjęcie, ale tak naprawdę dobrze wiedziałem, że z prawdziwym świętowaniem muszę zaczekać aż do bezpiecznego powrotu do macierzystego portu, w którym wszystko się zaczęło i gdzie wyprawa musi się skończyć. Przed nami jeszcze wiele mil żeglugi po europejskich wodach i prawdopodobnie wiele ciekawych przygód. Wyprawa Sputnika wciąż trwa.
P.S. Chętnych do udziału w rejsie powrotnym do Polski przez Morze Śródziemne i francuskie drogi śródlądowe zapraszam do kontaktu pod telefonem 501735776 lub mailem mateuszstodulski@wp.pl
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Rodzina, Heniu, Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Poros, Grecja 13.03.2018 r.
3 komentarzy
Wszystkiego najlepszego Mateusz. Gratulacje z powodu zamknięcia pętli okołoziemskiej. Jest to niezwykle trudny wyczyn i osiągnięcie na które sam zapracowałeś. raz jeszcze gratulujemy - Elżbieta i Wiesław Kucharscy - POL 9191 mówi:
mar 15, 2018
o godzinie 17:18
Wszystkiego najlepszego Mateusz. Gratulacje z powodu zamknięcia pętli okołoziemskiej. Jest to niezwykle trudny wyczyn i osiągnięcie na które sam zapracowałeś.
raz jeszcze gratulujemy – Elżbieta i Wiesław Kucharscy – POL 9191
Anonim mówi:
mar 14, 2018
o godzinie 22:21
chłopie przestań sie wygłupiać i do żony i dziecka wracaj
Anonim mówi:
mar 14, 2018
o godzinie 20:23
Gratulacje!