Po marcowym zamknięciu pętli dookoła świata na greckiej wysepce Symi, zimowa przeprawa przez Morze Śródziemne okazała się jednym z trudniejszych etapów czteroletniej wyprawy „Sputnikiem dookoła Ziemi”. Nad całym akwenem od Gibraltaru po Liban przewalały się jeden za drugim sztormowe niże, podróżujące z zachodu na wschód. Wynikiem takiego układu pogody była przewaga silnych i gwałtownych wiatrów zachodnich, całkiem przeciwnych do wyznaczonego kursu.
Teoretycznie, współczesny jacht żaglowy jest tak skonstruowany, by móc sprawnie żeglować pod wiatr, ale w przypadku wichury o sile sztormu i towarzyszącej jej krótkiej, stromej fali, próba walki z siłami natury jest bardzo mało efektywna i prędzej czy później prowadzi do zniszczenia sprzętu lub wyczerpania załogi. Po kilkudziesięciu tysiącach mil żeglugi, trzydziestopięcioletni Sputnik III miał prawo być zmęczony i zasłużył na dobre traktowanie. Będąc już tak blisko mety nie mogłem sobie pozwolić na głupi błąd, który mógłby skończyć się katastrofą. Jedyną rozsądną taktyką było wykorzystywanie nielicznych okienek dobrej pogody do krótkich przeskoków z wyspy na wyspę i żegluga przez Kanał Koryncki, eliminująca długi przelot z Krety na Maltę lub Sycylię.
– Kiedy leciałem do ciebie na Rodos, to zakładałem optymistycznie, że w ciągu miesiąca będziemy już na francuskich kanałach. – Po trzech tygodniach wspólnej żeglugi Mirek nie krył zaskoczenia rozwojem wydarzeń. – Ale dzięki temu byliśmy w miejscach, których przeciętny mieszkaniec Grecji nie odwiedza przez całe życie. Niedawno napisał do mnie kolega Grek. Stwierdził, że znam jego kraj lepiej niż on.
– Ja planowałem lecieć do domu z Krety lub Sycylii, a tymczasem jutro wysiadam w Atenach. Ale co tu dużo gadać, jak zwykle było super! Spontanicznie, po wariacku ale zawsze bezpiecznie i z wieloma wesołymi przygodami. – Podsumował swój czas na jachcie mój kuzyn Tomek, który po bałtyckim rejsie do Mikołaja w 2012 roku stał się niezawodnym weteranem sputnikowych wypraw.
– Gdyby cholerny Kanał Koryncki się nie zawalił, to bylibyśmy już na Kefalonii. Czegoś takiego nie dało się przewidzieć. Najwyraźniej Posejdon postanowił, że nie powinniśmy się spieszyć. Za to udało mi się wreszcie namówić mojego tatę, żeby przyleciał do Aten! Już dawno próbowałem ściągnąć go na jacht, ale Mietek ma silną awersję do latania. Na szczęście lot do Grecji jest na tyle krótki, że zdołałem go jakoś przekonać. Bardzo się cieszę, bo nie widzieliśmy się już od trzech lat. W końcu będziemy mieli szansę razem pożeglować.
Z Mirkiem i Tomkiem przez niespełna miesiąc nawlekaliśmy kolejne wysepki na łańcuszek, którym opasałem trzecią planetę od Słońca. Po minięciu długości geograficznej, na której leżało starożytne Gordion, na naszym śladzie zaczął się wiązać nowy węzeł gordyjski, bo Sputnik III przybijał zarówno do miejsc zupełnie nowych, jak i do tych, w których Sputnik II cumował przed trzema laty. Dzięki temu miałem szansę odświeżyć wspomnienia z wysp, na których z Karoliną i Bruno przeżyliśmy wiele ciekawych przygód.
Zupełnie nowa była dna nas omijana przez większość żeglarzy wyspa Astipalea w kształcie motyla, którą patrząc na mapę można pomylić z leżącą na Karaibach Gwadelupą. – Mówię wam panowie, na świecie nie ma przypadkowych zbiegów okoliczności. Jestem pewien, że to znak od kosmicznych motyli, które w ten sposób chcą nam wskazać tajemne przejście do świata równoległego, albo przynajmniej na Karaiby. Musimy koniecznie go poszukać. – Żartowałem po udanym nocnym kotwiczeniu w zatoce Vathy, stanowiącej osłonięte ze wszystkich stron idealne kotwicowisko.
W ciemnościach rozświetlanych jedynie blaskiem księżyca, coraz ciaśniej osaczały nas dźwięki dzwonków, oraz kozie i owcze lamenty. Rogaci strażnicy tajemnicy nie zamierzali zdradzić jej bez walki.
Dwa dni to jednak za mało, by rozwikłać kosmiczną zagadkę, więc zadowoliliśmy się pysznymi ośmiornicami i kalmarami z tawerny, która specjalnie dla nas otworzyła swe podwoje i długimi spacerami po zapomnianej przez świat wyspie, z jej biało-niebieską stolicą na szczycie góry.
Kolejny unik, kolejny skok i szybko znaleźliśmy się na malutkiej Iraklei, z jej stu czterdziestoma mieszkańcami, zadbanym, miniaturowym porcikiem, prześmierdłymi tytoniowym dymem sucharami z jedynego sklepiku i jaskiniami ukrytymi gdzieś wśród pastwisk.
– Fajnie byłoby zobaczyć te jaskinie, które mieli na tytoniowych pocztówkach w spożywczaku. To w sumie jedyna tutejsza atrakcja. – Myślał głośno Tomek.
– Byłoby super, ale jutro rano musimy spadać, zanim na dobre się rozwieje. Inaczej w tym ciasnym porcie będziemy jak w pułapce.
– To może pójdziemy tam teraz?
– Teraz? Po ciemku? A po cholerę szukać jaskiń w nocy?
– Nie wiem po co. Chociażby po to, żeby coś się działo.
– W sumie jest to wystarczająco dobry powód. W takim razie proponuję dołożyć drugą kotwicę z rufy i możemy ruszać.
Po sprawnym manewrze z użyciem pontonu jako holownika, mogliśmy zostawić jacht pod czujnym okiem Mirka i ruszyć na idiotyczną nocną wyprawę. Po kilku kilometrach błądzenia w ciemnościach, pogubiliśmy się wśród świecących dookoła kozich ślepi i prowadzących donikąd pasterskich ścieżek. Potykaliśmy się o opuszczone zagrody i poprzewracane kamienne mury, aż trafiliśmy do zagrodzonej siatką dziury w murze.
– Myślisz, że gdzieś tu są jaskinie? – Zapytałem, oświetlając okolicę zdychającą latarką.
– Nie wiem. Ale jeśli się ktoś bardzo postara, to może pomyśleć, że ta dziura jest jaskinią. Z resztą co za różnica. Najważniejsze, że zrobiliśmy sobie fajną wycieczkę.
– Ok, pstryknij zdjęcie. Zjemy, tytoniowego suchara, wypijemy po łyku wina i wracamy. O ile znajdziemy powrotną drogę do wioski…
Podczas kolejnego przystanku na Paros wróciły do mnie wspomnienia sprzed niespełna trzech lat. Zarówno te pogodne, dotyczące ząbkującego Bruno, próbującego odgryźć mi nos i zachwycającego się suszoną na słońcu ośmiornicą, jak i te jeżące włos na głowie, przywołujące dwa kolejne dni, gdy tuż obok nas dała o sobie znać przyczajona kostucha… ( czytaj na http://sputnikteam.pl/news/cyklady/ )
Tym razem z Mirkiem i Tomkiem wyruszyliśmy wypożyczonym autem dookoła wyspy. Odkryliśmy zaniedbane antyczne mozaiki, których nie było, świetne windsurfingowe plaże, oraz kamieniołomy, w których od tysięcy lat wydobywa się biały jak mleko marmur. Nie odnaleźliśmy natomiast starożytnego akropolu, do którego drogę zgubiliśmy gdzieś wśród skał, kóz, cierni i bełkoczących po staropunicku pasterzy na motorach terenowych.
Mirek jest wielkim fanem jednośladów. Od początku pobytu w Grecji napalał się na jakąś motocyklową wycieczkę, ale długo nie mogliśmy trafić na optymalną do tego pogodę. W końcu na Syros udało mu się złapać słoneczny i w miarę bezwietrzny dzień.
Z Tomkiem za plecami popędził na szybki objazd wyspy, a ja zająłem się konserwacją naszego dzielnego silnika. Mimo pięknej pogody panowie wrócili lekko przemarznięci ale zadowoleni. Jeszcze kilka tygodni miało upłynąć, zanim sam zdecydowałbym się na kilkugodzinną wyprawę skuterem. Na szczęście niektóre tutejsze atrakcje nie wymagały aż takich poświęceń. Syros to kulturalna stolica Cyklad, więc bez trudu znaleźliśmy świetną portową tawernę, w której pierwszy raz od dawna mogliśmy posłuchać dobrej, barowej muzyki. Zdałem sobie sprawę, że przez ostatnie miesiące prawie zapomniałem jak brzmi typowy knajpiany gwar.
– Ja wiem, że niedawno przylecieliście z Polski, gdzie panuje kolejna zima stulecia i ogólnie jest wam ciepło, ale ja po trzech latach wróciłem z tropików! – Przekrzykiwałem Boba Marleya pławiącego się w karaibskim słońcu. – Dlatego następny przystanek zrobimy w Loutra na Kythnos! Na tamtejszej plaży jest gorące źródło, w którym mam zamiar zanurzyć swoje przemarznięte dupsko i nie wyłazić z niego przynajmniej przez pół dnia!
Nazajutrz, piętnaście minut po dotarciu do celu leżeliśmy wszyscy w gorącej metalicznej wodzie, która prawie paliła naszą skórę.
– To był rzeczywiście świetny pomysł… Dokładnie tak to sobie wyobrażałeś? – Pytał mnie Tomek.
– Nie do końca… Tym razem leżę tu z dwoma gołymi facetami, a poprzednio miałem do towarzystwa mniej więcej dziesięć pań! I co z tego, że miały chyba po siedemdziesiąt lat!
Głupie żarty przerwał brutalnie pies rybaka, który uznał, że przybyliśmy tam specjalnie po to, żeby wreszcie się z nim pobawić. Wskoczył najpierw na Tomka i prawie utopił jego telefon, a potem zaczął pryskać wodą i piachem gdzie popadnie. Planowane na pół dnia posiedzenie skończyło się mniej więcej po godzinie, co jednak w zupełności wystarczyło do naładowania naszych baterii energią geotermalną.
Obok naszego jachtu dobiła mała, stara żaglówka pod grecką banderą. Dwaj sędziwi żeglarze od razu zwrócili się do nas z prośbą o pomoc.
– Kilka dni temu kupiliśmy ten jachcik okazyjnie w Atenach i prowadzimy go na Kos, ale łajba stała na lądzie tak długo, że wszystko zaczęło się sypać. Ktoś musi wejść na maszt, by wykonać drobną naprawę, a żaden z nas nie jest już na tyle sprawny. Możemy na was liczyć?
– Jeżeli macie przynajmniej jeden solidny fał, na którym możecie mnie bezpiecznie wciągnąć do góry, to chętnie pomogę, ale w zamian będziecie musieli pozdrowić Stavrosa w marinie Kos!
– Znasz Stavrosa pilota? – Zdziwił się żeglarz.
– Tak, świat jest mały, pracowałem na Kosie trzy lata temu.
Po szybkiej naprawie nasz nowy znajomy próbował wręczyć mi zwinięty banknot.
– Protestuję. Takie przysługi ludzie morza robią dla siebie za darmo. – Oponowałem. – Jeżeli dojdzie do tego, że nie będziemy mogli liczyć na wzajemną, bezinteresowna pomoc, to nikt nam nie pomoże w potrzebie.
– To nie jest zapłata. Normalnie postawiłbym galon wina, ale musimy już płynąć w swoją stronę. Wypijcie za nasze zdrowie! – Odpowiedział wesoły, Grek wciskając mi do ręki kilkadziesiąt Euro.
W drodze do Aten zahaczyliśmy o Poros, gdzie naszła nas ochota na plażowy biwak z ogniskiem i kiełbaskami. Po wylądowaniu w na dzikim brzegu przytłoczyła nas ilość wyrzuconych przez morze plastikowych śmieci…
– Cholerne jednorazowe opakowania! Cały ten szajs powinien zostać prawnie zakazany! – Pomstowałem podczas porządkowania plaży. – Ostatnio w Hiszpanii znaleziono martwego kaszalota. Zabiło go trzydzieści kilo plastiku, które miał w żołądku. Niewiarygodne jakiego spustoszenia dokonaliśmy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat…
– Myślisz że to dobry pomysł, żeby całą tą stertę śmieci puścić z dymem na koniec ogniska? – Pytał mnie Tomek.
– To bardzo kiepski pomysł, ale w tych okolicznościach jest to najlepsza rzecz jaką możemy zrobić.
Tuż przed zmianą załogi zatrzymaliśmy się jeszcze na Aiginie i pod Salaminą, gdzie starożytni greccy marynarze rozgromili perską flotę, zmieniając bieg historii. Następnego dnia w Atenach pożegnaliśmy Tomka i przywitaliśmy mojego tatę, który zdecydował się pożeglować ze mną aż do mety, w Marinie Kamień Pomorski.
– To kiedy będzie można wreszcie przepłynąć przez Kanał Koryncki? – Dopytywałem się osobiście dyspozytora w wieży kontrolnej, do której wtargnąłem po wielu bezowocnych rozmowach telefonicznych.
– To pan wydzwaniał do nas codziennie od dwóch tygodni?
– Tak, to ja. Mieliście usunąć tą awarię już dwa tygodnie temu. – Odpowiedziałem bez cienia nadziei w głosie.
– Mieliśmy, ale nie usunęliśmy. Przez te cholerne deszcze zawalił się wielki kawał ściany w jednym z najwyższych punktów kanału. Wydaje się panu, że tak łatwo posprzątać ten bajzel? Robimy co możemy. Nasi ludzie pracują nawet w nocy. Ale mam dobrą wiadomość. W poniedziałek otwieramy, chociaż nieoficjalnie mogę powiedzieć, że już jutro, czyli w sobotę po południu, roboty powinny być zakończone. Proszę nasłuchiwać nas rano na kanale jedenastym, i nie włamywać się tu więcej windą służbową. Biuro obsługi klienta jest na dole.
W sobotę przez pół dnia kolejne barki wywoziły gruz z zawalonego kanału i nic nie wskazywało na to, żebyśmy mogli tego dnia ruszyć. Jednak tuż po zmierzchu pierwszy mały frachtowiec rozpoczął podejście do Kanału Korynckiego. Natychmiast popędziłem pontonem do biura kanału.
– Mieliście mnie poinformować, kiedy tylko droga zostanie odblokowana.
– Tak, ale przecież jest już całkiem ciemno. Chcecie wypływać na Zatokę Koryncką w nocy?
– Jest mi wszystko jedno. Zbyt długo już tu czekamy. Chcę ruszać natychmiast.
Po dokonaniu opłaty dostaliśmy zielone światło na tranzyt i czym prędzej podnieśliśmy kotwicę. Nasz jacht był pierwszym, który po tegorocznej awarii przedostał się na drugą stronę. Oświetlone latarniami wysokie ściany kanału robiły wrażenie podziemnego tunelu, a zapach siarkowodoru unoszący się ze świeżo odgruzowanej część szlaku pogłębiał wrażenie, że płyniemy wprost do Hadesu. Kiedy dzień wcześniej w promieniach słońca dokonywaliśmy z załogą inspekcji budowli z góry, wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Jeszcze inaczej wspominam tranzyt sprzed trzech lat, kiedy razem z Karoliną i Bruno płynęliśmy tędy na Sputniku II. Już wtedy część zboczy była w bardzo złym stanie i straszyła zawaleniem, ale przynajmniej most zwodzony na wschodnim końcu przesmyku działał i znajdujące się po jego obu stronach knajpki dla turystów pękały w szwach. Teraz most nie funkcjonuje, a odcięte od świata tawerny dla kibiców kanałowych zdychają. Jeżeli wieloletnie zaniedbania tej dziewiętnastowiecznej infrastruktury nie zostaną w najbliższych latach usunięte, to bardzo możliwe, że niedługo Kanał Koryncki znajdzie się na liście martwych cudów techniki.
Po nieprzyjemnej nocy na rozhuśtanej Zatoce Korynckiej, przemarznięty Mirek wystawił głowę ze sterówki i stwierdził, że chyba wywieźliśmy go podstępnie do Norwegii. W pierwszych promieniach słońca po lewej i prawej burcie Sputnika III bieliły się przykryte śniegiem, wysokie na ponad dwa tysiące metrów szczyty, z których spadały na nas gwałtowne, lodowate szkwały.
– To jeszcze nie norweskie fiordy! – Zapewniałem zdezorientowaną załogę. – Śnieżna czapa na kursie to Parnas. Bez raków i czekanów nie mamy tam czego szukać, ale u stóp góry znajduje się delficka wyrocznia. Już raz dobrze mi doradziła i to, że udało się tu wrócić, jest świetnym powodem, by ponownie odwiedzić starą świątynię Apollina.
Autobus dowiózł nas z portu Itea do Delf, ale zatrzymał się spory kawałek od swojego normalnego przystanku.
– Wysiadka. – Zawołał kierowca. – Policja zamknęła drogę z powodu parady.
Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się ubranym w ludowe stroje mieszkańcom miasteczka.
– Zapraszam na kawę! – Zawołał właściciel knajpki w przy głównym placu Delf.
– Dziękujemy, może później. W tej chwili wybieramy się do muzeum. – Odpowiedziałem.|
– Dzisiaj? Do muzeum? Przecież jest 25 marca. To Dzień Niepodległości, więc prawie wszystko jest zamknięte!
Spojrzeliśmy po sobie głupkowato… Wokół muzeum snuła się całkiem spora grupa niedoszłych zwiedzających z całego świata. Pocieszaliśmy się, że nie tylko nasz plan nie wypalił. Uzbrojeni w teleobiektywy Japończycy próbowali fotografować ukryte za ogrodzeniem i drzewami ruiny delfickiej wyroczni, a wyłowiona z tłumu para z Polski towarzyszyła nam w nieudolnych próbach znalezienia alternatywnego wejścia na teren obiektu.
– Najwyraźniej wyrocznia zdecydowała, że podczas poprzedniej wizyty przekazała mi już wszystko co miała do powiedzenia. – Próbowałem ratować sytuację. – Nic tu po nas.|
– Szkoda. Raczej nie będę miał szansy w najbliższym czasie tu wrócić. – Ubolewał Mirek, który nazajutrz miał lecieć do domu na święta.
„Poznaj samego siebie” mówiła inskrypcja znajdująca się kiedyś przy wejściu do świątyni Apollina, w której kolejne pokolenia starożytnych Greków zasięgały opinii wyroczni. Czy zdanie to miało sugerować, że enigmatyczne słowa kapłanek nie były wcale kluczowe, dla udzielenia odpowiedzi na nurtujące pielgrzymów pytania? Być może podejmujący daleką i trudną wyprawę podróżnicy, szukający cudownych przepowiedni, bardziej niż opinii bogów, potrzebowali dystansu do przerastających ich spraw i czasu do refleksji nad nimi? Długa podróż w nieznane gwarantowała im jedno i drugie.
Na jacht wracaliśmy pieszym traktem, liczącym sobie ponad trzy tysiące lat. Kilkanaście kilometrów marszu wśród kwitnących, stromych zboczy, akweduktów i rozległych gajów oliwnych, było krótką, ale intensywną podróżą w czasie i przestrzeni.
Po wylocie Mirka, chwilowa poprawa pogody umożliwiła nam sprawny przeskok na Kefalonię.
Podczas wielkanocnego śniadania w Argostoli, do którego zasiedliśmy z Mietkiem, wpadł mi do głowy pewien pomysł.
– Zastanawiam się nad ustanowieniem nowego rodzinnego zwyczaju. Dokładnie trzy lata temu razem z Karoliną i Bruno spędzaliśmy tu Wielkanoc. – Wspominałem poprzednią wizytę na wyspie. – Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby początek każdej wiosny witać w tak przyjaznych okolicznościach.
W oczekiwaniu na okienko pogodowe umożliwiające żeglugę na Sycylię, postanowiliśmy zadbać o kondycję fizyczną i przemaszerowaliśmy spory kawał mojej ulubionej, greckiej wyspy. Przemierzając kefalońskie bezdroża, żegnałem się na jakiś czas z ojczyzną Odyseusza. Pewnego dnia znowu tu wrócę, a tymczasem śpieszno mi do mojej własnej Itaki.
W Porto Palo na Sycylii wylądowaliśmy po niespełna trzech dobach dobrej żeglugi. Początkowo planowaliśmy zakotwiczyć w Syrakuzach, ale sprzyjający wiatr wywiał nas trzydzieści mil dalej.
– Przepraszam, którędy trafię pod ten adres? – Włoska turystka z wizytówką w ręku wytrąciła z równowagi sycylijskiego policjanta plotkującego wesoło z gadatliwymi emerytami na głównym deptaku w Porto Palo.
– Szanowna pani musi iść tą drogą i po jakichś dwustu metrach skręcić w lewo. To gdzieś w tamtej okolicy… – Odpowiedział zaskoczony stróż prawa.
– Mauricio! Chyba oszalałeś! – Zaprotestował kolega policjanta. – To zupełnie w przeciwnym kierunku, jakieś sto metrów za kościołem!
– Czy wy naprawdę mieszkacie w tym samym mieście co ja? – Włączył się do rozmowy drugi gawędziarz. – Żeby tam trafić, trzeba iść pod górę, w stronę latarni. Niech pani ich nie słucha, oni nigdy nie oddalili się na sto metrów od najbliższej kawiarni!
– Oh… dziękuję bardzo… Myślę, że jakoś sobie poradzę… – Zdezorientowana kobieta odeszła szybko w zupełnie innym kierunku.
Wesoła kompania spojrzała po sobie i wybuchnęła idiotycznym śmiechem.
– Jesteście bandą niepoważnych gówniarzy! – Zrugał ich ironicznie sobowtór Johnnego Casha w kowbojskim kapeluszu, który jako najstarszy z całej grupy podjechał właśnie na elektrycznym wózku inwalidzkim.
Popijaliśmy z Mietkiem świetne włoskie piwko w knajpce na rogu i przyglądaliśmy się leniwemu życiu w brzydkim miasteczku, które sprawiało wrażenie jakby pojawiło się tu znikąd w połowie lat osiemdziesiątych.
W najbliższych dniach czekała nas przeprawa z Sycylii na Sardynię i dalej w stronę francuskich rzek, którymi planowaliśmy dotrzeć szybko na północ Europy. Póki co zajadaliśmy się południowym słońcem zaklętym w doskonałych pomidorach z Pachino i soczystych, sycylijskich pomarańczach. Długoterminowe prognozy pogody nie zachęcały nas do snucia zbyt ambitnych planów.
P.S. Chętnych do udziału w rejsie powrotnym do Polski przez francuskie drogi śródlądowe zapraszam do kontaktu pod telefonem 501735776 lub mailem mateuszstodulski@wp.pl
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Rodzina, Heniu, Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Sardynia, Włochy 17.04.2018 r.
2 komentarzy
Krzysiek mówi:
kwi 19, 2018
o godzinie 15:13
Fantastycznie :)
Anonim mówi:
kwi 18, 2018
o godzinie 22:58
Panie Mateuszu super tekst, powodzenia.