Dwa intensywne i magiczne tygodnie spędzone na Sri Lance stały się punktem zwrotnym rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi”. To tutaj do listy załogi dopisał się nasz karaibski przyjaciel Leszek, a Karolina i Bruno zakończyli zgodnie z planem swój morski etap podróży dookoła świata i ostatnie kilka tysięcy mil wielkiej pętli zamknęli na pokładzie odrzutowca Quatar Airways lecącego do Berlina.
Bez porozrzucanych wszędzie zabawek, kredek, wtartej w materace plasteliny, porozlewanego soku, dziecięcego śmiechu, płaczu i ciągłej troski o bezpieczeństwo małego żeglarza nie mogłem poznać pokładu Sputnika III po powrocie z lotniska. Stara, wierna łajba wyraźnie posmutniała, a pozostała część załogi razem z nią. Nie pozostało nam z Leszkiem nic innego jak czym prędzej przygotować się do wyjścia w morze i pozwolić oceanowi na zaprowadzenie nowego ładu jachtowego życia.
Zanim mogliśmy oddać cumy, konieczne było jednak pozałatwianie paru ważnych spraw. Trzeba było odebrać z naprawy żagle sfatygowane podczas ostatniego sztormu, zrobić duże pranie, uzupełnić wodę, prowiant, gaz, no i przede wszystkim musieliśmy bezwzględnie i ostatecznie rozprawić się z Victorem, portowym szczurem numer dwa, który postanowił wprowadzić się na jacht na początku naszego pobytu w Galle. Z pierwszym gryzoniem walczyliśmy na Tahiti i był to stosunkowo łatwy przeciwnik, natomiast drugi gapowicz wykazywał niezwykły spryt, zamiłowanie do kabli elektrycznych i umiejętność unikania zastawianych przez nas pułapek. Sprężynowe łapki na myszy sprzedały mu co prawda dwa mocne ciosy, ale to tylko wzmogło jego ostrożność. Lokalna trutka na szczury nie robiła na nim wrażenia, a sprzedawany w tutejszych sklepach klej na gryzonie to jakiś kiepski żart. Muzułmańska ekspedientka tłumaczyła mi, że nie posiadają w ofercie mocnych łapek na szczury, bo zabijanie tych gryzoni nie jest zgodne z tutejszą religią. Nie potrafiła jednak uzasadnić z którą z nich, bo na Sri Lance są wszystkie… W każdym razie na podkładce z klejem widać było rano ślady ostrożnie stawianych łapek, które skutecznie wycofały się podejrzanej strefy. Do wyznaczonego terminu odprawy został nam tylko jeden dzień, a Victor wciąż buszował wśród elektryki, odłączając nam zasilanie lodówki i kontrolek na tablicy rozdzielczej, zwiększając tym samym ryzyko poważnej awarii i pożaru. W ostatnim odwiedzonym sklepie żelaznym dostaliśmy jednak to, czego szukaliśmy. Solidną, brutalną łapkę na szczury przypominającą średniowieczne narzędzie tortur. Nocny trzask w szafce pod zlewem zakończył długą i nierówną walkę. Byliśmy gotowi do dalekiej drogi.
Poza solidnym zapasem najlepszej herbaty Ceylon i górą świeżych owoców, na pokład jachtu zabraliśmy pełen wór orientalnych wrażeń z tej niezwykle barwnej i przyjaznej krainy, gdzie każdego dnia mogliśmy liczyć na coś zupełnie nowego.
Już nasze pierwsze godziny na Sri Lance stanowiły zapowiedź ciekawej przygody.
– Galle Port Control, proszę wskazać miejsce, gdzie mamy rzucić kotwicę w oczekiwaniu na odprawę. – Wołałem przez radio obsługę portu.
– Możesz rzucić kotwicę gdziekolwiek naprzeciwko plaży, byle nie blokować wejścia do portu. Poczekajcie tam na marynarkę wojenną. Przypłyną do was w ciągu pół godziny.
Kilka minut po zakończeniu naszego manewru grupa mężczyzn zwodowała z plaży przedpotopową dłubankę z równoważnią, która przypominała mi wizerunki łodzi z czasów egipskich faraonów. Kilku siłaczy zaczęło rozpędzać to antyczne pływadło za pomocą wielkich wioseł i podążać w naszą stronę.
– To chyba nie marynarka wojenna? – Żartowała Karolina
– Chyba raczej tubylcy będą chcieli nam coś sprzedać. – Odpowiedziałem, przypatrując się ciekawemu przedstawieniu.
Kiedy łódź znalazła się kilkanaście metrów od nas, z jej pokładu posypały się energiczne krzyki oznaczające mniej więcej tyle, że mamy się stad natychmiast wynosić. Okazało się, że to plażowi rybacy szykują się do postawienia sieci, a my znaleźliśmy się w samym środku ich starożytnego łowiska. Pocąc się przy manualnej windzie, posłusznie podniosłem kotwicę i przestawiłem jacht w inne miejsce.
Po chwili podpłynęła do nas na pełnym gazie zaniedbana, obdarta motorówka. Jej sternik kompletnie nie panował ani nad sterem, ani nad dźwignią gazu. Gruchot przydzwonił w naszą burtę i jego kapitan z radosnym uśmiechem oznajmił że jest z marynarki wojennej i bezwzględnie nakazuje nam przestawienie się gdzie indziej, bo za chwilę do portu wpłynie okręt wojenny, któremu musimy mu zrobić duuuuużo miejsca.
Zanim zalewany kolejnym potem wybrałem cały łańcuch kotwiczny, sto metrów od nas przemknął zdeformowany, zardzewiały, ale najeżony kilkudziesięcioma różnymi karabinami maszynowymi stary kuter rybacki.
– To temu szerszeniowi mieliśmy zrobić tyle miejsca? Spodziewałem się przynajmniej krążownika, a to przecież jakiś pływający fajerwerk! Postrach pijanych rybaków i hinduskich kłusowników! – Zaśmiewałem się do rozpuku walcząc z ostatnimi metrami łańcucha.
Gdy tylko ponownie opuściłem kotwicę, w kłębach spalin wyskoczyła z portu znajoma motorówka pełna umundurowanych oficjeli. Tym razem jednak wywiesiłem na lewą burtę wszystkie odbijacze. Daremnie! Szalony sternik uparł się by dobijać do nieosłoniętej prawej burty. Po raz kolejny stracił panowanie nad szalupą i radośnie przydzwonił w jacht. Czterech nienagannie wystrojonych oficerów wskoczyło na pokład w wyglancowanych buciorach o czarnych podeszwach, zostawiających długowieczne, pamiątkowe ślady. Beztroscy i uprzejmi panowie wypili po szklaneczce zimnego soku, ucieszyli się na widok ślicznej jachtowej pieczątki i rozkazali wprowadzić jacht do portu. Oślepiony słonym potem zalewającym mi oczy, kolejny raz wytargałem kotwicę i poprosiłem o instrukcję cumowania. Panowie spojrzeli po sobie nie bardzo rozumiejąc co mam na myśli.
– Musisz wpłynąć do portu i tam się gdzieś przywiązać! – Oznajmił odkrywczo najstarszy rangą oficer.
– Dokładnie tak to widzę, ale nigdy nie byłem w tym porcie i nie wiem jak będziemy cumować. Muszę przygotować liny i odbijacze, więc chciałbym wiedzieć czy staniemy burtą, rufą czy dziobem do nabrzeża, czy może jednak muszę rzucić kotwicę lub podebrać boję? Chyba wiecie dokąd płyniemy?
Zapanowała konsternacja. W końcu dotarliśmy do małego basenu, w którym cumowała tylko jedna motorówka. Miejsca było aż nadto, ale z nabrzeża wystawały co kilka metrów długie, stalowe haki, na których ktoś prawdopodobnie planował zawiesić odbijacze. Odbijaczy nigdy nie było, za to szlachetny zamiar projektanta okazał się potencjalną pułapką dla jachtów. Po stresujących manewrach w asyście nie potrafiących posługiwać się liną marynarzy podeszliśmy do kei i zanim jeszcze obłożyłem cumy nasz agent w towarzystwie tłumu przeszkadzających pseudopomocników próbował mi wręczyć plik dokumentów do podbicia i podpisania.
– Proszę mi wybaczyć, ale jeszcze nie zakończyłem manewru! – Zaprotestowałem.
– Tak, tak, rozumiem i przepraszam, ale służby celne, marynarka wojenna, pogranicznicy, policja, wojsko, służby medyczne, ochrona portu i bosmanat czekają na te papiery. Jest już dziesiąta rano a musimy się z tym wyrobić do wieczora. – Tłumaczył nasz zatroskany i sympatyczny agent Chatura.
Po zacumowaniu rozpoczął się korowód służb odwiedzających jacht w celu uzyskania niezwykle ważnej pieczątki i podpisu. Zacząłem rozumieć pośpiech z jakim działał agent. Niektórzy urzędnicy przyprowadzali nawet całkiem zbędnych asystentów i gapiów, którzy chcieli zwyczajnie zaspokoić swoją ciekawość. Nie mieliśmy wyjścia i cierpliwie przybijaliśmy pieczątki. Bez kompletu stempli nie dostalibyśmy sześciostronicowych przepustek, koniecznych do przejścia przez portową bramę, za którą już czekał na nas Lechu.
– Oto wasze przepustki, pilnujcie ich jak oka w głowie. – Powiedział po wielu godzinach nasz pośrednik. – Możecie się tu czuć swobodnie, ale odradzam kontakty z tym policjantem. – Wskazał palcem jegomościa krzątającego się przy nabrzeżu. – Nie wszyscy w brązowych mundurach są źli. W zasadzie to tylko on. To cwaniak, nie dajcie się wciągnąć w żadne z nim interesy. Jeżeli potrzebujecie wodę, dzwonicie do mnie. Port nie ma prawa sprzedawać jej bezpośrednio. Jeżeli potrzebujecie paliwo, dzwonicie do mnie. Strażnicy nie przepuszczą was przez bramę z większą ilością. Jeżeli potrzebujecie gaz, dzwońcie. Butli też nie pozwolą wam wnieść. Jeżeli chcecie zrobić duże zakupy, to musimy to załatwić przez specjalistyczną firmę. Przez bramę przeniesiecie tylko do pięciu kilo na głowę. Jeśli potrzebujecie wynieść żagle do naprawy to również muszę to załatwić przez służby celne przy bramie.
– Oczywiście rozumiem, że za każdą z tych dodatkowych usług będziemy musieli zapłacić… Przyznam szczerze, że w żadnym porcie nie spotkałem się z taką sytuacją. Wasza biurokracja bije na głowę wszystkie inne kraje. Z czego to wynika?
– Niestety, takie mamy prawo. Kiedyś byliśmy brytyjską kolonią i Anglicy wprowadzili wszystkie te idiotyczne procedury żeby kontrolować każdą dziedzinę aktywności gospodarczej. W ten sposób czerpali zyski z kolonii. Władze się zmieniły, ale przepisy zostały. Poza tym niedawno mieliśmy tu wojnę domową. Port w Galle był wielokrotnie celem samobójczych ataków bombowych, więc wciąż jest traktowany jako szczególnie chroniony obiekt strategiczny. Jestem przekonany, że szybko zrozumiecie jak wszystko funkcjonuje i przestaniecie zauważać te drobne niedogodności. Nie dajcie się naciągać kierowcom tuktuków i zakupy róbcie osobiście. Kurs do centrum miasta jest wart 200 rupii, czyli niewiele ponad dolara. Znajdziecie tam wiele dobrych restauracji.
– Widzieliśmy, że w porcie znajduje się kantyna dla pracowników. Czy wolno nam z niej korzystać?
– Wolno, ale nie polecam. Mają tam tylko lokalne snacki i proste posiłki dla robotników. Nie idźcie tam. Nic szczególnego. Jeżeli to wszystko, to żegnam się z wami i jestem pod telefonem. Życzę miłego pobytu na Sri Lance!
Po odbiorze przepustek i serdecznym powitaniu z Leszkiem wróciliśmy na jacht, by w komplecie wybrać się do starego miasta na powitalne piwko.
Oczywiście zahaczyliśmy też o portową kantynę, by osobiście poznać jej ofertę. Zamówiliśmy to co wszyscy i okazało się, że pod samym nosem mamy całodobową jadłodajnię oferującą przepyszne, ostre posiłki kosztujące około jednego dolara! O ile męskiej części załogi pikantna kuchnia od razu przypadła do gustu, o tyle Karolina i Bruno mieli problem by znaleźć w menu cokolwiek, co daliby radę przełknąć.
– Nie, no ja tu raczej nie pojem… Ani Bruno… – Martwiła się Karolina – Te krokiety są pyszne ale już jeden kęs wypala mi kubki smakowe. Możesz poprosić o coś łagodnego?
Po chwili wróciłem z talerzem naleśnikopodobnych przysmaków. – Szefowa kuchni zapewniała, że te będą łagodne. – Oznajmiłem triumfalnie.
Karolina zabrała się za kolejny przysmak, po czym prędko odłożyła go na talerz i chwyciła za butelkę soku. – Nie dam rady! To co dla nich jest łagodne, dla mnie jest górną granicą tolerancji. Trudno, będę musiała gotować sama, bo inaczej padnę tu z głodu.
Za bramą portu zapakowaliśmy się wszyscy czworo do małego tuktuka, który o dziwo pomieścił nas bez większego problemu. Pierwsza jazda nowym środkiem transportu szczególnie spodobała się najmłodszemu podróżnikowi.
Stare miasto Galle budowane przez Portugalczyków, Holendrów i Brytyjczyków to prawdziwy klejnot architektury kolonialnej w tym rejonie świata. Najstarsze istniejące budowle powstały tu już na początku XVI wieku i stanowiły zaplecze handlu przyprawami, klejnotami, olejkami, kością słoniową, słoniami, pawiami, kawą i ostatecznie herbatą, która do dzisiaj stanowi główny produkt eksportowy Ceylonu.
Historia Galle jako ośrodka handlowego sięga jednak znacznie dalej, aż do czasów egipskich faraonów, których admirałowie poznali tajemnice żeglugi wykorzystującej zmienność wiatrów monsunowych. Dzięki zdobytej wiedzy starożytni władcy mogli bez większego ryzyka wysyłać latem swoje floty handlowe przez Morze Czerwone i Arabskie w kierunku Indii i Ceylonu. Statki żeglowały na wschód pchane monsunem północno-zachodnim, a wracały w zimie napędzane monsunem północno-wschodnim. Wielu historyków uważa, że naturalny port Galle to biblijny Tarshish.
Słońce zachodziło nad murami starożytnej twierdzy. Z ich szczytu podglądaliśmy układające się do snu miasto, popijając piwko marki Lion. Cieszyliśmy się z naszego emocjonującego, ale bezpiecznego przeskoku przez Ocean Indyjski i aktualizowaliśmy z Leszkiem zaległości w kronikach towarzyskich, które nagromadziły się po obydwu stronach, od czasu naszego pożegnania na wyspie Antigua.
Następnego dnia siedzieliśmy w kokpicie Sputnika III i nad mapą Sri Lanki i zastanawialiśmy się jak dobrze zagospodarować następne dwa tygodnie.
Liczne biura podróży ogłaszające się w przewodnikach oferowały nam cały wachlarz ekstremalnych, egzotycznych i ezoterycznych przygód, połączonych z ekskluzywnymi degustacjami i noclegami w wyjątkowych miejscach, do których zabiorą nas luksusowe, klimatyzowane auta z szoferem. Wszystko to za sto, dwieście dolarów dziennie od osoby…
– Chyba mi się coś przywidziało… – Skomentowałem ceny podane na broszurach, po czym przeczytałem wszystko jeszcze raz. – Nie, jednak mi się nie przywidziało, ale trudno uwierzyć, że ktoś chce płacić dwieście dolców dziennie za wożenie go po kraju, w którym obiad kosztuje dolara, bilet kolejowy na sto kilometrów dwa dolary, a pół dnia jazdy tuktukiem dychę. Proponuję jutro wybrać się na wycieczkę trójkołowcem po najbliższej okolicy. Przy okazji zasięgniemy języka na temat innych możliwości.
Kiedy nad miskami piekielnie ostrego, ale wybornego curry kontynuowaliśmy omawianie planów w portowej kantynie, dosiadł się do nas policjant, przed którym przestrzegał nas Chatura. Był nienaturalnie uprzejmy i za wszelką cenę próbował się z nami zaprzyjaźnić. Udzielił nam nawet cennych wskazówek dotyczących ewentualnej wyprawy koleją w głąb wyspy.
– Nie taki straszny ten gość. Myślę, że może być nawet całkiem przydany. Trzeba z nim utrzymać poprawne stosunki. – Podsumował spotkanie Leszek.
– Tak, wcześniej nawet wpadł na jacht i sprzedał nam dyskretnie banderkę Sri Lanki. Wydaje się sympatyczny, ale na pewno jest tak tylko dlatego, że planuje zrobić z nami jakiś podejrzany interes. Jeszcze się z nim nie ujawnił, ale na pewno niedługo to zrobi.
Tego samego dnia udało nam się nie angażując agenta wynieść z portu pierwszy z dwóch przeznaczonych do przeszycia żagli, które postanowiliśmy oddać w ręce kobiety, prowadzącej nieopodal prymitywny warsztacik zajmujący się takimi naprawami. Na ciekawskie pytania celników portowych odpowiedzieliśmy, że niesiemy żagiel do pralni… W sprawnym przejściu przez bramkę niespodziewanie pomocny okazał się Bruno, który rozkochał w sobie wszystkie strażniczki i połowę strażników, skutecznie odwracając ich uwagę podczas kontroli.
Na wycieczkę tuktukiem po najbliższych okolicach Galle umówiliśmy się z Dilipem, który obsługuje zazwyczaj gości położonego nieopodal starego, kolonialnego hotelu.
– Na pewno chcecie jechać tuktukiem na całodniową wycieczkę? Zazwyczaj turyści wynajmują na takie okazje klimatyzowanego busa. – Dopytywał zdziwiony kierowca.
– Oczywiście, że chcemy. Wczoraj przekonaliśmy się, że bez problemu się w nim mieścimy. Będzie znacznie taniej, a poza tym dla nas to atrakcja sama w sobie. U nas nie ma takich pojazdów. Zabierz nas tam, gdzie zabrałbyś swoich znajomych.
Pierwszym miejscem do którego pojechaliśmy była buddyjska świątynia Yatagala Rajamaha Vihara, zbudowana w środku i wokół naturalnej skalnej jaskini. Wewnątrz bogato zdobionych komnat przyozdobionych freskami przedstawiającymi sceny religijne znajdowały się barwne i kunsztownie wykonane posągi. Największym była postać śpiącego Buddy, wyciągniętego wygodnie pod skalnym nawisem.
– Jak stare są te posągi? – Zapytał naszego przewodnika Leszek.
– Niektóre mają ponad dwa tysiące lat. Ta świątynia została założona w III wieku przed naszą erą. Właśnie wtedy buddyzm przybył na Ceylon i pozostał z naszym ludem już na zawsze.
Dilip zerwał jeden z niezwykłych kwiatów rosnących na drzewie obok świątyni.
– Spójrzcie na ten kwiat. Jest bardzo ważny dla naszej religii. Piękny sam w sobie, ale kiedy rozchylisz jego płatki, zobaczysz kolorowe pręciki. Ta część kwiatu to niebo. Można ją łatwo odchylić do góry… Proszę bardzo. Spójrzcie co znajduje się pod spodem. Słupek kwiatostanu ma kształt buddyjskiej pagody, a te niezliczone włoski wokół, to zgromadzeni przy świątyni ludzie. Ten kwiat to żywy znak od Buddy i symbol naszej wiary.
Ze skalnej świątyni rakietowy tuktuk zawiózł nas do ogrodu botanicznego, w którym uprawia się rośliny wykorzystywane w tradycyjnej medycynie ajurwedycznej. Tam przejął nas specjalista od lokalnych ziołowych specyfików. Wsmarował w nas aromatyczne balsamy, wmówił nam kilka przypadłości wymagających natychmiastowej kuracji produkowanymi na miejscu lekami, z zaskoczenia wydepilował Leszkowi kawałek łydki i zaprowadził nas do sklepiku, gdzie na regałach czekały magiczne proszki i mazidła, które sądząc po cenach wyprodukowano nie z masła kakaowego z dodatkiem cytroneli i kamfory, lecz ze szczerego złota z domieszką platyny. Ograniczyliśmy się do symbolicznych zakupów, za to z przyjemnością skorzystaliśmy z oferty relaksującego masażu, który doskonale odświeżył nas przed dalszą podróżą na mechanicznej taczce.
– Teraz zabiorę was do wioski rzeźbiarzy. Mają tam przepiękne wyroby z drewna. – Oznajmił kierowca.
– Może lepiej nie… Raczej nie będziemy kupować drewnianych słoni. – Oponowałem. – Jaka jest następna propozycja na twojej liście?
– W takim razie pojedziemy na plantację herbaty, ale po drodze możemy zatrzymać się w wylęgarni żółwi morskich. Lokalne stowarzyszenie chroni je, przenosząc jaja z plaży do bezpiecznego miejsca i wypuszcza młode do morza dopiero gdy trochę podrosną. Możecie zobaczyć jak to się odbywa.
Ten pomysł szczególnie spodobał się Karolinie. – Świetnie! Jedźmy tam. Bruno będzie mógł wreszcie zobaczyć z bliska małe żółwie.
Bruno był autentycznie zachwycony spotkaniem z morskimi gadami. Opiekun wylęgarni pozwolił nawet chłopczykowi potrzymać w rączce malutkiego żółwika. Przez najbliższych kilka dni ulubioną zabawką naszego synka był mały, gumowy żółw.
Na plantacji białej herbaty w Tittagalla przywitał nas dystyngowany starszy pan pełniący rolę przewodnika po wielkiej, zielonej posiadłości.
– Witam Państwa na plantacji Handunugoda, będącej jednocześnie wytwórnią dziewiczej, białej herbaty, której tradycja sięga ery starożytnych, chińskich cesarzy. Idea jej produkcji polega na tym, by młode listki ze szczytu krzewu zrywano bez kontaktu z ludzką dłonią. W chińskiej tradycji zadanie to mogły wykonywać jedynie dziewice, zaopatrzone w złote nożyczki i złote miseczki. Wytworzonej w ten sposób herbaty dotykały jedynie usta cesarzy. Oczywiście w dzisiejszych czasach trzymamy się tylko zasady braku kontaktu liści z ludzką dłonią. Jest to jednak wystarczająco wysoki standard, by nasza dziewicza, biała herbata mogła posiadać aż 10,11% antyoksydantów, co jest największym odsetkiem wśród wszelkich naturalnych napojów.
Zapraszam na spacer wśród ogrodów, podczas którego będą Państwo mieli okazję dowiedzieć się więcej na temat uprawy krzewów, skosztować naszej najlepszej herbaty i zwiedzić fabrykę, będącą żywym muzeum, w którym pracujemy na maszynach liczących sobie sto pięćdziesiąt lat.
Po zakończonej degustacją różnych gatunków herbat wizycie na plantacji, postanowiliśmy wracać na jacht. Wycieczka trwała już kilka godzin i byliśmy pod wrażeniem wytrzymałości i cierpliwości Bruno, któremu jednak należał się odpoczynek.
W drodze powrotnej do Galle mijaliśmy plażę Kathaluwa, na której urzędują rybacy będący jedną z ikon Sri Lanki. Chodzi o tak zwanych „stilt fisherman”, czyli wędkarzy wspinających się na wbite w dno pale, stanowiące ich stacjonarne stanowiska połowowe.
– Zatrzymajmy się tu proszę! – Upominała się Karolina. – Koniecznie muszę mieć zdjęcie tych rybaków.
– Nie ma sprawy. – Odpowiedział Dilip. – Uprzedzam jednak, że żaden z rybaków nie wejdzie na słup bez wcześniejszej zapłaty. Odkąd zorientowali się, że są atrakcją turystyczną przestali zarabiać na rybach, a przerzucili się na pozowanie do zdjęć.
– Haha! – Pękałem ze śmiechu. – I to ma być autentyczne lokalne doświadczenie? Ja dziękuję bardzo, nie mam zamiaru płacić za odstawianie jakiejś szopki.
– Dowiedzmy się przynajmniej ile to kosztuje. – Karolina nie dawała za wygraną.
Stanęliśmy tuż przy plaży. Jeden z wylegujących się w cieniu palmy rybaków podszedł do nas trzymając w ręku szklaneczkę z tajemniczym napojem i zażądał opłaty stanowiącej równowartość lokalnej dniówki, za trwające kilka minut przedstawienie, wykonywane przez sześciu akrobatów.
Podziękowaliśmy uprzejmie i pojechaliśmy dalej.
– Nie zrobiliśmy fotki rybaków, ale mamy zdjęcie pustych słupów połowowych. – Żartowałem dalej, drocząc się z Karoliną. – Ta scenka jest znacznie bardziej autentyczna niż obrazki publikowane na łamach National Geographic!
Całodzienna wycieczka z Dilipem spełniła nasze oczekiwania, więc chętnie przystaliśmy na jego propozycje zorganizowania kolejnej wyprawy. Safari w Parku Narodowym Udawalawe to było coś, czego nie mogliśmy sobie odmówić, zwłaszcza że udało nam się wynegocjować doskonałą cenę za kompletną usługę, obejmującą transport busem z Galle do Parku i z powrotem, wejściówki i wynajęcie samochodu terenowego z kierowcą.
– Pamiętajcie tylko, że pojutrze rano musicie być przed bramą już o godzinie 5:30. Do parku trzeba dojechać wcześnie, kiedy zwierzęta są najbardziej aktywne. Potem najedzone i zmęczone upałem słonie schowają się w cieniu drzew i niczego ciekawego nie uda wam się zobaczyć.
Już na samej granicy ogromnego parku utworzonego wokół wód sztucznego jeziora powstałego przy zaporze wodnej przywitał nas stary słoń, który nauczył się, że zamiast żreć trawę na równinach, łatwiej jest stanąć przy ogrodzeniu elektrycznym i czekać na banany i melony, podrzucane mu przez pasażerów przejeżdżających aut. Na szczęście pozostałe kilkaset słoni ukrytych w buszu nie poszło na łatwiznę i dało nam iluzję tropienia dzikiej zwierzyny.
Z pokładu auta terenowego zaopatrzonego w wygodne fotele nie mieliśmy z tym większego problemu, a zabawa była znakomita. Podziwialiśmy grację z jaką te olbrzymie stwory poruszają się w terenie i zdobywają pokarm za pomocą zwinnych trąb.
Poza zwyczajami słoni udało nam się też poznać odpowiedź na pytanie czemu wielkie bawoły wodne zawdzięczają swoją nazwę. Okazało się, że dzikie bydło większość czasu spędza zanurzone w wodzie lub błocie. Woda i błoto dają zwierzętom ochronę przed nieznośnymi insektami, poza tym bawoły potrafią całkiem nieźle nurkować w poszukiwaniu smakowitych kąsków rosnącej na dnie zieleniny. Czasem jednak same stają się przy tym obiadem czających się nieopodal krokodyli…
Kolejnym punktem naszego pobytu na Ceylonie była wycieczka koleją w głąb wyspy. Całkiem niezła sieć tutejszych kolei żelaznych jest spuścizną po brytyjskich kolonizatorach. Obecnie Sri Lanka Government Railway zapewnia komunikację między większością głównych miast, ale same pociągi od czasu rządów brytyjskich zmieniły się nieznacznie. Parowozy zostały jakiś czas temu zastąpione prymitywnymi lokomotywami spalinowymi, natomiast wagony odpowiadają standardem taborowi, który z Polskich torów zniknął w latach sześćdziesiątych XX wieku.
Przy śmiesznie niskiej cenie biletów i muzealnym charakterze pociągów takie podróżowanie po wyspie jest bardzo praktyczną atrakcją, przygodą samą w sobie i znakomitą możliwością doświadczenia różnorodności krajobrazowej Sri Lanki.
Za cel wyprawy obraliśmy położone w górzystym sercu wyspy miasto Kandy, które było ostatnią siedzibą królewskiego rodu rządzącego Ceylonem do 1815 roku.
Z Galle do Kandy jechaliśmy z jedną przesiadką przez współczesną stolicę wyspy – Colombo. Pierwszy etap podróży odbył się ekscytującą trasą nadmorską. Pociąg pędził po szynach biegnących czasem dosłownie metr od brzegu oceanu. Z lewych okien rozklekotanego wagonu przez większość czasu widać było plaże, wioski rybackie i turystyczne kurorty, natomiast prawa strona dawała obraz życia w małych, ubogich osadach położonych nad przybrzeżnymi jeziorami i terenami rolniczymi.
Skrajności w poziomie życia mieszkańców skraju torowiska były ogromne, szczególnie widoczne na przedmieściach Colombo, gdzie plażowe szałasy z blachy falistej zdominowały pierwszy plan panoramy nowoczesnego miasta, pełnego lśniących drapaczy chmur.
– Mała wyspa, duże miasto! – Zagadnął mnie z uśmiechem współpasażer, z którym dzieliłem miejsce w otwartych na oścież drzwiach od strony plaży.
Zaraz na początku spontanicznej rozmowy z nowym znajomym i tuż przed granicą stolicy pociąg gwałtownie szarpnął i szybko zatrzymał się z piskiem kół trących o rozgrzane szyny. Zaciekawieni pasażerowie zaczęli wyglądać przez okna.
– Coś się stało? – Zapytałem.
– Nie wiem, ale zaraz to sprawdzę. – Odpowiedział towarzysz podróży i wyskoczył z pociągu biegnąc w kierunku gromadzących się gapiów. Po chwili wrócił z nowinami. – Kolejne samobójstwo. Obcięta głowa. Facet jak zwykle położył się na torach. Chcesz zobaczyć i zrobić zdjęcie?
– O nie! Dziękuje bardzo, nie jest mi to do niczego potrzebne… Często się to zdarza?
– Dosyć często. Jakbyś całe życie spędził w blaszanej szopie z widokiem na wieżowce, to też pewnego dnia miałbyś dosyć.
Obsługa pociągu bez ceregieli załadowała świeżego trupa na nosze i wsadziła go do ostatniego wagonu bagażowego. Skład musi jechać. Formalności można załatwić na ostatniej stacji.
Drugi pociąg wiózł nas powoli w góry przez malownicze pola ryżowe. Klimat szybko się zmieniał. Upał zastąpił przyjemny chłód, do którego wkrótce dołączył deszcz. Na na stromych zboczach lokomotywa zaczęła się ślizgać na mokrych szynach i chwilami zwalnialiśmy do prędkości marszu. Tuż przed dojazdem do Kandy nawiązaliśmy spontaniczny kontakt z młodymi ludźmi zajmującymi strategiczne miejsce widokowe w zawsze otwartych drzwiach wagonu.
– W którym hotelu się zatrzymujecie? – Pytał Karolinę mężczyzna podający się za górskiego przewodnika trekkingowego.
– Jeszcze nie wiemy. Nie mamy zwyczaju rezerwowania noclegów z wyprzedzeniem. Zazwyczaj na miejscu można bez problemu znaleźć coś taniego i wystarczająco dobrego. Może mógłbyś nam coś polecić? – Karolina podchwyciła temat.
– Tak się składa, że mój przyjaciel właśnie otworzył hostel dla podróżników. Mam do niego zadzwonić?
Po krótkiej rozmowie telefonicznej ustaliliśmy cenę stanowiącą jedną czwartą tego, co oferują tańsze hotele.
Właściciel schroniska „Aamanthra” odebrał nas z dworca, a prowadzony przez niego rodzinny biznes z nawiązką spełnił nasze oczekiwania.
– Nie wiem jak wy, ale ja nie pamiętam, kiedy ostatnio spałem w normalnym łóżku! – Zawołałem przeciągając się na świeżym prześcieradle.
– Ja mniej więcej tydzień temu. – Odpowiedział Leszek.
– Ja i Bruno chyba przed przylotem na Martynikę, czyli niespełna dwa lata temu. – Dodała Karolina.
– W takim razie ja ponad dwa lata temu. To było na Teneryfie podczas odwiedzin u Asi i Marka. Bruno miał wtedy pierwsze urodziny. Wierzyć się nie chce jak ten czas szybko leci! Za tydzień znowu pośpicie w swoich łóżkach, a ja dołączę do was za jakieś cztery do pięciu miesięcy. Miną wtedy cztery lata od początku wyprawy. To naprawdę niewiarygodne… – Stwierdziłem, patrząc z niedowierzaniem na biegającego po pokoju trzylatka, na którego klimatyzowane pomieszczenie zadziałało jak zastrzyk adrenaliny.
Po spokojnej nocy byliśmy gotowi na podbój Kandy. Zbudowana nad górskim jeziorem stara stolica królestwa do dziś zachowała wiele ze swego dawnego uroku, szczególnie że wciąż stanowi jedno z głównych centrów światowego buddyzmu, do którego pielgrzymują wierni z całego świata. Dzieje się tak głównie za sprawą krytej złotym dachem świątyni Dalaga Maligawa będącej w posiadaniu niezwykłej relikwii. Tysiące pielgrzymów, którzy każdego dnia odwiedzają ogromny kompleks świątynny wierzą, że składają przepiękne kwiatowe ofiary i palą kadzidła w miejscu, gdzie znajduje się drogocenny ząb samego Buddy!
– Taki wypadnięty ząb to nie byle co! – Zacytowałem sentencję Tygryska z jednej z ulubionych książeczek Bruno, kiedy znaleźliśmy się tuż przed bramą prowadzącą do Świątyni Zęba. – Trzeba zobaczyć o co tyle hałasu. Wchodzimy.
– Pani może wejść ale Panowie nie! – Zatrzymał nas strażnik przed wejściem do wielkiego parku otaczającego starodawne budowle. – W szortach nie wolno!
Po kilku latach pobytu w tropikach zupełnie zapomniałem, że istnieje taka część garderoby jak długie spodnie i właśnie otrzymałem pierwsze przypomnienie. Oczywiście natychmiast otoczyli nas sprzedawcy sarongów i pantalonów, ale stwierdziliśmy z Leszkiem, że widocznie nie było nam dane dostąpić zaszczytu inspekcji boskiego uzębienia.
– Karolina, weź aparat i bądź naszymi oczami i uszami, a my zabierzemy ze sobą Bruno i obejdziemy cały kompleks dookoła. Dla nas to i tak niezły kawał zwiedzania, a ty będziesz miała spokój i trochę czasu dla siebie. Miłej zabawy!
W typowo męskim gronie odwiedziliśmy położone nad jeziorem łaźnie królowej, niestety na podziwianie wdzięków jej wysokości spóźniliśmy się o dobre dwieście lat.
Dalej znajdował się królewski kompleks pałacowy i muzeum światowego buddyzmu, a następnie cała seria podrzędniejszych, lecz przepięknych świątyń. Bruno najbardziej się ożywił, kiedy zupełnie niechcący trafiliśmy do przyświątynnej stajni dla słoni, wykorzystywanych w dorocznych procesjach Esela Perehera, odbywających się tu przez dziesięć kolejnych dni i nocy na przełomie sierpnia i września.
– Widziałaś ząb? – Zapytałem Karolinę, która dołączyła do nas w umówionym miejscu.
– Widziałam! Ale z dosyć daleka i zaledwie przez parę sekund. Otwierają relikwiarz tylko kilka razy dziennie i na krótko. Trzeba szybko przechodzić, żeby wszyscy mogli rzucić okiem. Tak naprawdę trudno powiedzieć na co się człowiek patrzy, ale oprawa całego wydarzenia jest niesamowita. Bębny, kapłani, ofiary z kwiatów i śpiewy. Prawdziwy orient. Warto było to zobaczyć. A jak u was? Bruno nie marudził?
– Nie, ale za to obślinił gwizdki wszystkich okolicznych policjantów. Można powiedzieć, że jego baza wirusów została zaktualizowana.
Poza Świątynią Zęba w Kandy znajduje się jeszcze wiele ważnych miejsc kultu, ale nam wystarczyła wizyta w tym najważniejszym. Z uroczej starówki pełnej starych oficyn mieszczących kancelarie prawne i sklepiki z mydłem i powidłem wyruszyliśmy tuktukiem na górzyste przedmieścia, gdzie znajdują się rozległe plantacje i największe na Ceylonie muzeum herbaty.
W pięciokondygnacyjnym budynku, który do połowy lat osiemdziesiątych mieścił mieścił wytwórnię herbaty stworzono skansen, będący zatrzymaną w czasie w pełni funkcjonalną fabryką, napędzaną jednym wspólnym, prymitywnym silnikiem spalinowym, który za pomocą biegnących pod sufitami wałów i pasów napędzał wszystkie urządzenia zakładu.
Na wyższych piętrach budynku mieści się centrum informacyjne, punkt sprzedaży lokalnej herbaty i ekspozycja poświęcona pionierowi biznesu herbacianego na Ceylonie, szkotowi Jamesowi Taylorowi. Zwiedzanie kończy się przy filiżance herbaty na poddaszu budynku, z którego jak na dłoni widać wszystkie okoliczne plantacje.
– Spodziewałem się, że tradycja produkcji herbaty na Ceylonie jest znacznie starsza, a tymczasem okazuje się, że ma ona zaledwie 150 lat. – Komentowałem zdobyte informacje podczas degustacji podsumowującej wycieczkę.
Pierwsze krzewy herbaciane przypłynęły na wyspę z Indii dopiero w roku 1867 i zostały zasadzone przez Jamesa Taylora jako ostatnia deska ratunku dla plantacji, które do tej pory produkowały kawę i padły ofiarą katastrofalnej epidemii grzybicy dziesiątkującej uprawy. Już w 1872 roku, po pięciu latach eksperymentów, na londyńską giełdę wysłano symboliczne dwadzieścia trzy funty pierwszej ceylońskiej herbaty. Od tego czasu dzięki wysiłkom Taylora produkcja szybko wzrastała. Ambitny pionier prędko zdał sobie sprawę z tego, że ręczne rolowanie liści trzeba zastąpić zmechanizowanym procesem, a następnie szukać usprawnień przy kolejnych etapach produkcji.
Do pracy szybko zaprzęgnięto wielkie suszarnie i maszyny parowe napędzające zwijarki, przesiewacze, wialnie i windy do transportu liści na stromych zboczach. Tylko samego procesu zrywania młodych liści nie udało się zmechanizować. Nawet obecnie, mimo zbudowania specjalnych kombajnów, najlepszą jakość zbiorów w stosunku do wydajności uzyskuje się za pomocą ludzkich rąk.
Przemysłowy sposób produkcji herbaty wynaleziony na Ceylonie w drugiej połowie XIX wieku tylko w nieznaczny sposób zmienił się przez ostatnie sto lat i jak do tej pory obejmuje szesnaście etapów:
– ręczne zrywanie liści,
– ważenie liści,
– transport na widzie linowej do punktu zbiórki,
– transport ciężarówką do fabryki,
– rozładunek w fabryce,
– wietrzenie liści na wentylowanych stołach przez około osiemnaście godzin,
– maszynowe zwijanie, rolowanie liści w celu ich zmiażdżenia i wyciśnięcia soku,
– rozdrabnianie zrolowanych liści,
– fermentacja na ceramicznych lub cementowych blatach, podczas której zachodzi utlenianie i zmiana koloru liści na miedziany. Trwa to od trzydziestu minut do trzech godzin,
– suszenie maszynowe, które zatrzymuje proces fermentacji i utrwala herbatę do czasu jej zaparzenia,
– przesiewanie herbaty i dzielenie jej na szereg frakcji w zależności od przeznaczenia i potrzeb klienta,
– pakowanie w skrzynie hurtowe,
– sprzedaż na giełdzie,
– smakowanie, testowanie przez przeszkolonych specjalistów,
– mieszanie herbat z różnych partii produkcyjnych dla uzyskania oczekiwanego standardu smaku,
– pakowanie do sprzedaży końcowej .
Obładowani informacjami i zapasem herbaty zakupionej w muzeum puściliśmy się tuktukiem w dół stromej i krętej drogi prowadzącej z powrotem do Kandy. Po drodze z respektem spoglądaliśmy na mijane plantacje, od których zależy byt milionów mieszkańców Sri Lanki.
Niedługo po tym jak wróciliśmy na Sputnika III czekającego na nas cierpliwie przy kei w Galle usłyszeliśmy, że ktoś bez zaproszenia i uprzedzenia ładuje się nam na pokład. Taka sytuacja jest dla większości skipperów nie do zaakceptowania i powoduje natychmiastowe podniesienie ciśnienia. Nie jestem w tej kwestii wyjątkiem. Jest to nie tylko pogwałcenie zasad dobrego wychowania i etykiety jachtowej, ale także nieuprawnione wtargnięcie na terytorium obcego państwa. Nie wspomnę o prozaicznych obawach o dobro sprzętu znajdującego się na pokładzie. Wyskoczyłem z mesy jak poparzony w samych szortach i zobaczyłem znajomego policjanta rozsiadającego się wygodnie na fotelu w sterówce!
– Co Pana do nas sprowadza, czy coś się stało?! – Zawołałem możliwie dyplomatycznie nie ukrywając oburzenia.
– Nic się nie stało… chciałem zapytać jak tam wasza wycieczka? Skorzystaliście z moich rad? – Odpowiedział nieproszony gość markując swoje prawdziwe zamiary.
– Wycieczka super, dziękuję za zainteresowanie ale nie mam teraz czasu na wymianę doświadczeń. Przybył Pan w bardzo nieodpowiednim momencie. Moja rodzina jutro wyjeżdża. Teraz trwa pakowanie, a za chwilę wychodzimy na pożegnalny spacer po okolicy. Wróćmy do tej rozmowy innym razem. – Odpowiedziałem stanowczo.
Cwany policjant zorientował się, że jego strategia spaliła na panewce i zagrał va banque. Wyciągnął z kieszeni portfel i wydobył z niego kilka małych papierowych zawiniątek, które ostrożnie rozpakował.
– Szafiry, rubiny, topazy, kamienie księżycowe… Wszystkie oszlifowane i pierwszej klasy. Te szafiry sprzedam za dwadzieścia dolców za sztukę. Cena rynkowa to sto pięćdziesiąt dolarów. W sam raz na prezent dla żony. Można oprawić w złoto i zrobić pierścionek albo naszyjnik.
– Przykro mi, ale źle trafiłeś… Są rzeczywiście piękne, ale nie kolekcjonujemy klejnotów i nie nosimy biżuterii. Nie wspominając o tym, że nie dysponuję budżetem na takie zakupy.
Zaintrygowana załoga dołączyła do przedstawienia i zdesperowany sprzedawca skierował swoje ostatnie wysiłki w stronę Leszka podziwiającego kamienie.
– Może jednak się skusisz? Takiej ceny nie uzyskasz nigdzie! to doskonała inwestycja.
Lechu spokojnie przyjrzał się klejnotom i dowcipnie wytłumaczył swój powód braku zainteresowania, rozładowując tym samym niepotrzebne napięcie.
W drodze na spacer komentowaliśmy niespodziewaną wizytę.
– No to teraz wiemy o co od początku mu chodziło. Powinien już dać nam spokój. Może i proponowana cena była dobra, ale przecież żaden z nas nie ma pojęcia jaka naprawdę powinna być. Poza tym nie wiemy jak ocenić jakość tych kamieni. Równie dobrze mógł nam wcisnąć kolorowe szkiełka. – Zauważył Lechu.
– Oczywiście! Mógł nas zrobić na szaro bez mrugnięcia okiem. Jeżeli nawet te kamienie były prawdziwe, to na pewno pochodziły z konfiskaty jakiegoś przemytu albo innego, równie śmierdzącego źródła. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Z resztą nie zdziwiłbym się, gdyby to była ustawka. Nim byśmy opuścili wody terytorialne Sri Lanki mielibyśmy celników na pokładzie. Stracilibyśmy kamyczki razem jachtem jako narzędziem przestępstwa. Ciekawe ile razy można sprzedać ten sam towar?
Na górującym nad całą zatoką punkcie widokowym sąsiadującym z uroczym kolonialnym hotelem, w którym wieczorami popijaliśmy piwko imbirowe a Bruno pławił się w basenie, Karolina pożegnała się z podzwrotnikowym słońcem.
– Nie raz zdarzało mi skarżyć na uciążliwości życia w tropikach, ale coś czuję że bardzo szybko zatęsknię za tym klimatem…
Pomarańczowe słońce zniknęło za murami starożytnej fortecy. W tej samej chwili na niebie pojawiły się wielkie nietoperze, a małpy z okolicznych palm schowały się na noc za ścianą zieleni.
Po odlocie Karoliny i Bruno postanowiłem namówić Leszka na jeszcze jedną atrakcję. Tuż obok naszego portu znajdowała się jedna z najłatwiejszych i najbezpieczniejszych plaż do nauki surfingu, jaką gdziekolwiek widziałem. Ciepła woda, piaszczyste dno i łatwa fala to idealne warunki dla początkujących surferów.
– To, że jeszcze tego nie próbowałeś, jest idealnym argumentem za tym, żebyś właśnie dzisiaj spróbował. W tym sporcie nie ma górnej granicy wieku. – Przekonywałem skutecznie Leszka.
Po dwóch godzinach świetnej zabawy obaj mieliśmy na koncie mniej lub bardziej udane ślizgi i mogliśmy z czystym sumieniem podsumować nasz pobyt na Sri Lance jako w stu procentach udany.
Powody, dla których zdecydowaliśmy się kontynuować przeprawę ze Sri Lanki na Morze Śródziemne bez Karoliny i Bruno na pokładzie były oczywiste, a każdy z nich wystarczająco mocny, by taką decyzję podjąć.
Po pierwsze, od kilku lat zagrożenie piractwem na wodach północnego Morza Arabskiego, Zatoki Adeńskiej i południowego Morza Czerwonego jest na tyle wysokie, by wybór tej trasy rozważać tylko jako ostateczność. W ramach tej właśnie kategorii zdecydowałem się wracać do domu przez Kanał Sueski, zamiast opływać burzliwy Przylądek Dobrej Nadziei. Udział w Sputniku III kupiłem od Henia na Karaibach zdając sobie sprawę z tego, że jest to doskonały, ale wymagający poważnego remontu jacht. Łajba nadawała się do kontynuowania rejsu trasą pasatową, jednak nie odważyłbym się wyruszyć nią na sztormowe wody ryczących czterdziestek. Pozostała tylko jedna możliwość. Kalkulacja ryzyka to trudna robota, z którą kapitan jachtu musi mierzyć się na co dzień. Nie ma bezpiecznych rejsów i łatwych tras, szczególnie w przypadku rejsu dookoła świata. Pocieszające było jednak to, że na wybranej trasie w ciągu ostatnich kilku lat nie odnotowano żadnego ataku pirackiego na jacht, a międzynarodowa koalicja wzmogła kontrolę militarną nad zagrożoną strefą. Poza tym wiele statków kursujących na tym szlaku zabiera na pokład uzbrojonych ochroniarzy. Somalijscy piraci mają ostatnio bardzo utrudnione zadanie i nie są wstanie pokryć swoim działaniem całego obszaru. Prawdopodobieństwo że trafimy na nich wydawało się minimalne, jednak wystarczająco wysokie by nie ryzykować bezpieczeństwa rodziny.
Po drugie, ze względów bezpieczeństwa i ekonomicznych przelot z Galle do Suezu planowałem wykonać w miarę możliwości bez żadnego postoju. Przy mniej więcej 3800 mil do pokonania, oznacza to pięć do sześciu tygodni żeglugi bez możliwości zejścia z jachtu. To o wiele za długo jak na cierpliwość rozpieranego energią trzylatka i jego rodziców, którzy muszą zapewnić mu nieustającą opiekę i rozrywkę.
Po trzecie, przeprawa w górę Morza Czerwonego nie wygląda zachęcająco. Wybierając styczeń jako najlepszy miesiąc do jego pokonania, można liczyć na przepłynięcie połowy akwenu z wiatrem, natomiast ostatnie sześćset mil do Suezu to zawsze wspinaczka pod wiatr, przy krótkiej i stromej fali atakującej od dziobu, do której na ostatnim odcinku Zatoki Sueskiej dołącza się przeciwny prąd. Żeglugę dodatkowo utrudnia ogromny ruch statków i liczne platformy wiertnicze z towarzyszącą infrastrukturą. Takie żeglowanie to przedsięwzięcie dla zdyscyplinowanej, wytrzymałej i silnej załogi, a nie rodziny z małym dzieckiem.
Po czwarte, jeszcze podczas naszego pobytu w Indonezji potwierdziliśmy bez cienia wątpliwości, że Karolina jest w ciąży! Z radością przyjęliśmy tą wspaniałą nowinę i postanowiliśmy nie kusić więcej losu. Czwarty i piąty miesiąc ciąży to nie jest najlepszy czas na sześciotygodniową włóczęgę wzdłuż pustynnych wybrzeży Afryki i Arabii, gdzie raczej trudno liczyć na jakąkolwiek opiekę medyczną…
Trzy dni po odlocie Karoliny i Bruno byliśmy z Leszkiem gotowi do długiej drogi i dwudziestego pierwszego grudnia nasz agent Chatura oddał nam cumy.
– Pomyślnych wiatrów! Napiszcie koniecznie jak będziecie na miejscu! Niech wam Budda błogosławi! – Wołał machając na pożegnanie.
Pierwsze trzy tygodnie żeglugi do Cieśniny Bab El Mandeb można uważać za technicznie łatwe. Niezawodny monsun niósł nas szybko do celu przy minimalnym wysiłku ze strony jachtu i załogi. Nawet rozkołys zdawał się mniejszy niż zwykle i czuliśmy się na łajbie wyjątkowo komfortowo. W wigilię przygotowaliśmy odświętny posiłek składający się aż z kilku dań, co na jachcie nie zdarza zbyt się często. Nowy rok przywitaliśmy kilkoma toastami i w ten sposób pozbyliśmy się jedynej butelki przeciętnego araku zakupionego na Sri Lance. Na najbliższy alkohol mogliśmy liczyć dopiero w Grecji, więc czekał nas przynajmniej miesiąc abstynencji.
Mniej więcej w połowie Morza Arabskiego zauważyliśmy na wyświetlaczu AIS kilka kutrów rybackich o dziwnych numerach MMSI. Takie radiowe numery rejestracyjne nadają jednostkom pływającym państwowe urzędy i są one wprowadzane do nadajników tylko przez certyfikowane firmy. Numer przysługuje konkretnemu statkowi i można z niego odczytać między innymi banderę jednostki. Numery rybaków, którzy pojawili się na naszym wyświetlaczu na pierwszy rzut oka były fałszywe i nie określały bandery łodzi. Postanowiliśmy zgłosić podejrzaną aktywność do centrum koordynującego działania koalicji antypirackiej wysyłając sms-y z naszego lokalizatora InReach. Dla pewności poprosiliśmy Henia by zatelefonował pilnie na gorącą linię. Obsługa infolinii potwierdziła przyjęcie naszego zgłoszenia i poinformowała, że najprawdopodobniej mamy do czynienia z rybakami z krajów trzeciego świata, którzy często posługują się sprzętem niewiadomego pochodzenia i wyświetlane przez nich numery są przypadkowe i nigdzie nie rejestrowane. Tacy rybacy nie powinni stanowić zagrożenia, a w rejonie w którym się znajdowaliśmy nie było nigdy żadnych ataków, więc nie powinniśmy się niczym przejmować.
Odpowiedź centrum nas usatysfakcjonowała i potwierdziła prawidłowy przepływ informacji.
Następnego dnia, gdy gawędziliśmy sobie w kokpicie Lechu zauważył z lewej burty kuter rybacki płynący pod kątem prostym do naszego kursu. Odległość była na tyle duża, że nie mogliśmy jeszcze określić, czy przejdzie nam przed dziobem, czy za rufą. Szybko sprawdziłem AIS. Ta jednostka nie posiadała nadajnika, albo umyślnie go wyłączyła.
– Nie ma AIS-a! – Zawołałem do Leszka. Po czym wyjrzałem z kabiny by stwierdzić, że rybak szybko się zbliżył.
– To pewnie przypadkowe spotkanie, ale musimy szybko włączyć silnik i mieć go w pogotowiu. – Zdecydowałem.
Po chwili silnik pracował na luzie, a my skoncentrowaliśmy się na obserwacji kursu rybaka. Stało się jasne, że kuter przejdzie nam za rufą, ale minie nas zaledwie o kilkadziesiąt metrów. Napięcie rosło. Kiedy rybacy znaleźli się tuż za naszą rufą zaczęli machać rękami w sposób, jaki uważany jest za oficjalny sygnał wzywania pomocy.
– Wygląda jakby wzywali pomocy… – Stwierdził sceptycznie Lechu.
– Na sprawnym kutrze i przy dobrej pogodzie? Raczej mało wiarygodnie to wygląda. Może chcą nam sprzedać rybę? Jeżeli nawet, to ja bardzo dziękuję. Utrzymujemy nasz kurs. Zobaczymy co zrobią.
Kiedy już wydawało się, że kuter zostanie za nami, rybacy wykonali gwałtowny zwrot i zwiększyli prędkość siadając nam na ogonie.
– K…. mać! Gonią nas! – Zawołałem. – Silnik cała naprzód! Odwijamy resztę genuy!
Dzielna łajba szybko przyspieszyła z pięciu do siedmiu węzłów. Ci na kutrze również nie oszczędzali maszyny bo z ich wydechu wydobywał się czarny dym a dziób łodzi coraz szybciej przecinał fale.
– Lechu, obserwuj dystans, ja schodzę na dół po telefon. Przygotuję do wysłania sms i przyniosę celownik laserowy. Jeśli się zbliżą, to będę blefował że mamy broń.
– Wydaje mi się, że początkowo się zbliżyli, ale teraz odległość jest raczej stała! Ta boczna fala, która na nas nie robi wrażenia zabiera im sporo mocy. Musimy pozostać na tym kursie! – Meldował Leszek. – Możemy jeszcze dołożyć trochę gazu?
– Tylko w ostateczności! Boję się że silnik wskoczy nam zaraz do kokpitu! Ale możemy puścić jeszcze ostatni ref na grocie, tylko że kiedy będę to robił stracimy na chwilę jakieś pół węzła. Poczekajmy z tym. Spróbuję ich odstraszyć laserem.
Zza osłony kokpitu celowałem zielonym promieniem prosto w okna sterówki kutra i w poszczególnych załogantów. Obie łajby wciąż płynęły z podobną prędkością. Kiedy już zwątpiłem w skuteczność mojego blefu i byłem bliski wysłania sms-a ze zgłoszeniem ataku, rybak zwolnił i wyraźnie zmienił kurs.
– Odpuścili! – Zawołał Lechu. – Po piętnastu minutach pościgu ich maszyna najprawdopodobniej dała już z siebie wszystko!
– Całe szczęście, bo w najlepszym wypadku mogliśmy przyspieszyć już tylko o jeden węzeł… Większy i mocniejszy kuter miałby nas jak na widelcu!
Paskudny incydent nieźle nas przestraszył. Gdyby nie dobry wiatr, nie mielibyśmy szans na próbę ucieczki. Do końca nie wiedzieliśmy też z czym mieliśmy do czynienia. Czy byli to wyjątkowo upierdliwi morscy żebracy, czy przygodni piraci, którzy zwietrzyli łatwy łup, tego już nigdy się nie dowiemy, ale iluzja bezpiecznej odległości sześciuset mil od lądu prysnęła. Postanowiliśmy zaostrzyć wachty, przymocować celownik laserowy do kuszy do polowań podwodnych by zwiększyć wiarygodność naszego blefu, gasić światła podczas nocnej żeglugi, oraz wyłączać nadajnik AIS jeżeli nie było bezpośredniego ryzyka zderzenia z mijanymi statkami.
W ten sposób kontynuowaliśmy żeglugę aż do Cieśniny Bab El Mandeb, sami upodabniając się przy tym do piratów… Statki, które widziały nas na radarach omijały Sputnika III szerokim łukiem, a te które podpłynęły blisko wysyłały na mostek uzbrojonych ochroniarzy, którzy kilkakrotnie celowali w nas swoimi laserami…
– Myślę Lechu, że ten nasz blef z celownikiem mógł ostatecznie zadziałać! Przed chwilą mało nie narobiłem w gacie, kiedy jakiś kowboj wycelował mi prosto w łeb! Włączaj światła, bo nie wiadomo kiedy ten Szybki Bill był ostatnio na strzelnicy i czy przypadkiem nie świerzbi go ręka…
Po minięciu Sokotry ruch na monitorowanej przez koalicję trasie wzmógł się i mogliśmy liczyć na codzienne odwiedziny zwiadowczego samolotu Japońskiej Marynarki Wojennej, który monitorował nasze postępy i zapewniał nas o chęci udzielenia stosownej pomocy. Nie bardzo wyobrażaliśmy sobie jak taka pomoc miałaby wyglądać, ale miło było pogawędzić przez radio z japońskimi lotnikami.
– Może powinniśmy ich spytać, czy są gotowi na atak kamikaze w przypadku zauważenia przez nas piratów? – Żartowaliśmy z Leszkiem.
Kiedy pod osłoną pewnej bezksiężycowej nocy sprawnie minęliśmy Cieśninę i znaleźliśmy się na Morzu Czerwonym, odetchnęliśmy z ulgą po wielu dniach niezdrowego napięcia.
– Wygląda na to, że najgorsze już za nami. – Oznajmiłem o świcie i oddałem się relaksującej lekturze w zaciszu sterówki. Po kilku minutach czytania przywołało mnie do porządku wołanie Leszka pełniącego wachtę.
– Mateusz! Chodź tu szybko, chyba mamy problem!
Wybiegając na pokład chwyciłem odruchowo za leżącą na koi atrapę broni i zobaczyłem dwie długie motorówki pełne czarnoskórych mężczyzn w żółtych sztormiakach, pędzące prosto na rufę naszego jachtu. Natychmiast omiotłem wiązką lasera sterników obu łodzi, które w ostatniej chwili zmieniły kurs…
– Pojawili się tak szybko, że nie zdążylibyśmy nawet wezwać pomocy! – Komentował zdenerwowany Lechu. – Jestem wściekły na załogę tego cholernego samochodowca, który mijał nas pięć minut wcześniej! Z tego wysokiego mostku na pewno doskonale widzieli całą sytuację i nie raczyli nawet zawiadomić nas przez radio! Gdzie się podziała solidarność ludzi morza? Do diabła z nimi! Na pewno patrzyli przez lornetki i obstawiali czy nas zaatakują!
Kilkadziesiąt minut później sami prawie wpłynęliśmy na rybaków zajętych połowem. Profilaktycznie wycelowałem w załogę motorówki i trzymałem ją na muszce do momentu gdy jeden z rybaków rzucając przekleństwa podniósł nad głowę jedną ze złowionych ryb… Ten prosty gest całkowicie mnie rozbroił. Poczułem się jak kawał skurczybyka i z zakłopotaniem odłożyłem atrapę. Cała ta gówniana sytuacja z piratami odbiera wszystkim rozsądek, a najbardziej cierpią przez nią zwykli mieszkańcy rogu Afryki, znajdujący się pomiędzy młotem a kowadłem. To szokujące, że społeczność międzynarodowa, którą stać na konsumowanie dóbr transportowanych codziennie kilkudziesięcioma gigantycznymi kontenerowcami przepływającymi przez cieśninę nie jest w stanie poradzić sobie z pustynną mafią dyktującą porządek w tym rejonie świata.
– Tylko popatrz na te czterystumetrowe kontenerowce. – Zwróciłem się do Leszka. – Jeden taki statek przewozi więcej dóbr, niż wszystkie dawne żaglowce mogły przetransportować przez sto lat kursowania tam i z powrotem. Poziom konsumpcji w Europie jest wysoki jak nigdy wcześniej, a poziom ubóstwa w Afryce jest taki jak zawsze. Jakbyś się czuł na miejscu tych rybaków, gdybyś codziennie patrzył na przesuwające się obok ciebie góry niewyobrażalnego dobra, do których nigdy nie będziesz miał dostępu?
Incydenty pierwszego dnia żeglugi po Morzu Czerwonym zakończyły nasze pirackie przygody. Naszym nowym przeciwnikiem stał się pustynny pył, który nieustannie wgryzał się w każdy mechanizm i zakamarek na jachcie. Błyskawicznie zaczęły pojawiać się problemy z funkcjonowaniem kabestanów, bloków i innych ruchomych elementów osprzętu. Liny stały się sztywne jak pręty i zużywały się w zastraszającym tempie. To samo dotyczyło żagli, które na szczęście wzmocniliśmy na Sri Lance.
Zgodnie z oczekiwaniami, od połowy akwenu zaczęły wiać przeciwne wiatry, które zmusiły nas do nieustannego i męczącego halsowania. Mimo wszystko dosyć sprawnie dotarliśmy w okolice egipskiej Hurghady, gdzie sztormowe szkwały zmusiły nas do pierwszego postoju na kotwicy.
Odprawę planowaliśmy wykonać dopiero w Suezie, gdzie czekał na nas wybrany wcześniej i polecany przez innych żeglarzy agent. Próba załatwienia formalności w Hurghadzie zubożyłaby nas prawdopodobnie o jakieś trzysta dolarów, więc nie spieszyliśmy się z zejściem na ląd. Nasz jacht szybko wzbudził zainteresowanie lokalnych służb i Egipskiej Armii, więc nie obyło się bez niespodziewanych kontroli, które ostatecznie nie bardzo wiedziały jak nas traktować i czego od nas żądać.
Przez najbliższe dni silne przeciwne wiatry nie dawały za wygraną i ostatnie sto kilkadziesiąt mil Zatoki Sueskiej pokonywaliśmy małymi skokami, przerywanymi dłuższymi postojami na kotwicy w oczekiwaniu na korzystniejsze warunki. Sterylny krajobraz spalonej słońcem pustyni o kolorze kawy z mlekiem i powaga surowych gór biblijnego Półwyspu Synaj pogłębiały wrażenie zatrzymanego w miejscu czasu.
– Wodę mamy, jedzenie, gaz i paliwo też, więc możemy tu stać tak długo aż nam łańcuch przerdzewieje! – Stwierdziłem po którymś z kolei dniu postoju na odludnym kotwicowisku Ras Shukheir.
– Pewnie, ja jestem na emeryturze i nigdzie się nie spieszę. Ale nie powiem, butelka rumu mogłaby nam całkiem dobrze umilić to oczekiwanie… – Odpowiedział trafnie Lechu.
Czwartego dnia dostałem od Karoliny wiadomość, z której wynikało, że przy ostatnich badaniach bezsprzecznie stwierdzono płeć przyszłego członka naszej żeglarskiej rodziny.
– Lechu, wygląda na to, że Bruno będzie miał siostrzyczkę! – Ogłosiłem triumfalnie. – Na specjalną okazję mam tu schowaną małą buteleczkę rumu, którą dostałem od Jerrego przed rozpoczęciem rejsu. Już myślałem, że uda się ją przewieźć dookoła świata, ale wygląda na to, że wypijemy ją za zdrowie pewnej małej dziewczynki!
Cały tydzień bujaliśmy się na odludnym kotwicowisku cierpliwie czekając na zmianę pogody. Żartowaliśmy, że skoro Żydzi doczekali się rozstąpienia wód Morza Czerwonego, to dlaczego my nie mielibyśmy się doczekać czegoś tak prozaicznego jak zmiana kierunku wiatru, która nie wymaga ani cudu, ani ingerencji sił nadprzyrodzonych.
W końcu nadeszły dobre wieści. Wiatr słabł i pozwolił nam w ciągu półtorej doby dotrzeć do zatłoczonego portu w Suezie. W tutejszym przyjaznym Yacht Clubie przygotowujemy się do pokonania Kanału Sueskiego i regenerujemy siły po najdłuższym, bo ponad sześciotygodniowym pobycie Sputnika III w morzu.
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Rodzina, Heniu, Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Suez, Egipt 05.02.2018 r.
5 komentarzy
bosman mówi:
lut 7, 2018
o godzinie 22:20
pomyslnych wiatrow i stopy wody…………..zyczy Swierzno !!!!!!
Anonim mówi:
lut 7, 2018
o godzinie 20:20
Bardzo ciekawa wyprawa!Gratulacje i powodzenia! :)
Nieuk mówi:
lut 6, 2018
o godzinie 19:32
Droga Karolino, Mateuszu.Bruno. Cudownie jest czytać Wasze posty. Trzymać za Was kciuki jeszcze cudowniej. Przecudownych zatem Wam wiatrów życzę. Niech Was wszystkich dobry Bóg przez gównoburze raczy szczęśliwie prowadzić. W imię Ojca i skowronka gwiżdźącego amen.
mieszkanka Kamienia mówi:
lut 6, 2018
o godzinie 19:05
Coś wspaniałego, a gdzie teraz po opłynięciu dookoła świata?Cudownie się czyta. pozdrawiam załogę.
Anonim mówi:
lut 6, 2018
o godzinie 14:55
Ale co, będzie książka? ? bo ja czekam..